wtorek, 28 grudnia 2010

Pocztówka z Disneylandu

- Dlaczego mnie nigdy tutaj nie zabrałeś? – zapytała z wyrzutem pomieszanym z zaskoczeniem Magda. Usta od razu otworzyły mi się do odpowiedzi. Ci z was, którzy mnie znają, wiedzą, że zawsze mam coś do powiedzenia. Po chwili dopiero zorientowałem się, że wyjątkowo głupio muszę wyglądać więc je zamknąłem. Nie miałem dobrej odpowiedzi.

Własne miasto staje się dla nas zupełnie oczywiste, jeśli nie pielęgnujemy w sobie tej radości odkrywania go, która ściga nas z jednego jego końca na drugi. Kiedy ulice stają się tylko drogami do jasno sprecyzowanego celu, a budynki oklejamy wyłącznie etykietami ich użyteczności, zanika ta podniecająca ciekawość, a zastępuje ją szara rzeczywistość. I nawet może być tak, że nie jest nam wcale z tym źle i nie spostrzeżemy, że coś takiego się stało, dopóki nie odwiedzą nas znajomi z poza miasta i nie każą się po nim oprowadzać.

środa, 22 grudnia 2010

Już nie tacy dzicy

- Czy ty wiesz, że Hey będzie miało koncert w warszawskiej Stodole i będą grali swoje stare, rockowe kawałki? – zapytała Magda ze Skypowego okienka, żując kolejną mandarynkę. Whow! Koncert Hey grającego swoje piosenki z lat ostrego brzmienia i początków oszałamiającej (jak na nasz kraj) kariery muzycznej? To trzeba zobaczyć. Już niedługo byliśmy właścicielami dwóch biletów, a Magda szykowała się do wyjazdu do stolicy. To miał być niezapomniany wieczór.

Jeszcze zanim dowiedzieliśmy się czy jest niezapomniany czy nie, okazało się, że na pewno jest mroźny. Uderzyliśmy przed koncertem do znanego Pubu “Zielona Gęś” i posililiśmy się nieco, na wypadek, gdyby trzeba było ciężko pracować łokciami w tłumie. Później jeszcze tylko kontrola przy drzwiach, odwiedziny w szatni i już spokojnie mogliśmy siedzieć na galeryjce popijając piwko i czekając na rozpoczęcie.

niedziela, 19 grudnia 2010

Matkę możecie pożegnać machaniem

Wiecie co to piernikzilla? No więc ja również nie wiedziałem, dopóki nie wziąłem udziału w jednej. Można wziąć w niej udział, bo jest to rodzaj spotkania, imprezy towarzyskiej wymyślonej przez ludzi związanych z Blipem. Co to Blip, nie będę tłumaczył. Na takiej imprezie chodzi o to, żeby piec świąteczne pierniki, choć właściwie to może bardziej samo pieczenie jest pretekstem do spotkania się? Dobra koniec pierniczenia, ja nie o tym miałem.

Kiedy wyszedłem ze wspomnianego spotkania, był już wieczór, a śnieżyca hulała w najlepsze nad Warszawą. Z Placu Politechniki wskoczyłem w ulicę Polną i zmierzałem w stronę Metra. Niestety radość ze średnio odśnieżonego chodnika skończyła się kilkadziesiąt metrów dalej, kiedy to natrafiłem na rozciągniętą w poprzek chodnika i wzdłuż całej kamienicy, szarfę w biało czerwone pasy. Krew mnie zalała.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Na zachodzie bez zmian

Bardzo znudziłem was już swoimi dziwacznymi wywodami o Wrocławiu i nie tylko? Mam nadzieję, że wytrzymacie jeszcze tę jedną, krótką podróż w nieodległe wspomnienia. Obiecuję, że tym razem będzie nieco normalniej.

Przy okazji poprzedniej mojej gościny na tym blogu, pisałem o pomnikach Wrocławia. Wśród komentarzy znalazł się ten od Manwe, sugerujący aby koniecznie zapoznać się z tablicami Geta Stankiewicza, więc z poczucia obowiązku pobiegłem je zobaczyć kiedy tylko wylądowałem we Wrocławiu.

niedziela, 12 grudnia 2010

Z głową w ramionach

Prześladują mnie mury. Może nie same mury, ale ściany. I nawet nie ściany, a budynki. Gapią się w moje plecy wklęsłymi oczodołami okien, kiedy jestem odwrócony i myślą, że nie zdaję sobie z tego sprawy. Wciskam głowę jeszcze mocniej pomiędzy ramiona i wydłużam krok, aby uciec ich drapieżnym spojrzeniom. Wiem, że są tam z tyłu i czuję ich gorące oddechy na karku, kiedy rozchylają bezdenne usta-wrota i próbują mnie połknąć. Wtedy odwracam się szybko przyjmując postawę ni to ataku ni ucieczki i gorączkowo szukam wroga. Gapią się na mnie bezczelnie, zastygnięte w wiekowych pozach, chcąc okłamać moje zmysły, uśpić gotowość i dopaść mnie.

sobota, 11 grudnia 2010

Kontrasty, napięcia i zakola

Miasto można oglądać na różne sposoby, tak samo je poznawać. Czasami tylko pobieżnie lustrujemy je nieuważnym okiem, innym razem poznajemy jego historię i szukamy zależności zakorzenionych w przeszłości. Innym razem próbujemy zintegrować się z mieszkańcami, stając się tkanką żywą ludzkiego mrowiska. Jednym z moich ulubionych sposobów smakowania miasta, jest kosztowanie jego smaków, o tym aspekcie jeszcze pewnie kiedyś napiszę, tymczasem zaś muszę powstrzymać napływające do ust strumienie płynu z podrażnionych wspomnieniami ślinianek. Dziś jednak napiszę o patrzeniu, choć nie do końca zapomnę o smakowaniu, bo wzrok również można nasycić. Zdecydowanie łatwo zrobić to w mieście takim jak Wrocław.

piątek, 10 grudnia 2010

Zajebiste rowery

Moja przyjaciółka mówi z przekąsem, że to, że jestem miły, to moja wada. Nie można być miłym dla wszystkich i w każdej sytuacji, powiada. Nie jestem miły dla wszystkich i w każdej sytuacji, ale to prawda, staram się nie mówić przykrych rzeczy, jeśli to czemuś nie służy, albo w danej chwili nie jest wskazane. Wolę mówić ludziom miłe rzeczy, nie kłamię przy tym, a raczej staram się znajdować te dobre strony. To grzech?

Nadmuchaj sobie żabę

- A widziałeś już dmuchanie żaby? – zapytał niewinnie Wojtek. Dobrze, że rozmawialiśmy przez skype’a bo minę musiałem mieć nietęgą. – To znaczy aplikację, którą napisaliśmy na iPhona, są w niej moje grafiki – wytłumaczył mój kolega, bezbłędnie odczytując ciszę po drugiej stronie łącza. Tak, to wszystko nagle stało się jaśniejsze.

Wojtek jest rysownikiem, poznaliśmy się w Warszawie, przez pewien czas mieszkaliśmy we wspólnym mieszkaniu. Co ciekawe ocierałem się o jego obecność jeszcze w Bielsku-Białej w słynnym sklepie rpgowym “Bard” na ulicy Celnej. Wojtek pomieszkiwał w moich okolicach zanim na dobrze przeprowadził się do Warszawy. Po prawdzie to również dzięki temu sklepowi w końcu na niego trafiłem, ale to długa historia i nie do końca na temat.

wtorek, 7 grudnia 2010

Za karę

Kiedy budzę się sam z siebie rano i czuję, że jestem wyspany, jestem szczęśliwy. Takie chwile bowiem nie zdarzają się często, zazwyczaj raczej walczę z ziewaniem i opadającymi powiekami. Jednak nawet te przyjemne przebudzenia potrafią się przerodzić w poranny horror, kiedy w kilka sekund po odzyskaniu świadomości zdajemy sobie sprawę, że zaspaliśmy… Tak jak ja ostatnio.

Miałem wstać po piątej rano, dzień był zaplanowany, a obowiązki rozłożone tak, aby wszystko co sobie zamierzyłem, udało się zrealizować. Telefon komórkowy, pełniący funkcję budzika, ustawiłem na dwie różne pory, ot tak na wszelki wypadek. Nie dopilnowałem tylko jednej rzeczy. Tego, żeby bateria była na tyle załadowana, aby przetrwała noc.

niedziela, 5 grudnia 2010

Tysiąc słów

Wiecie jak to czasami jest, kiedy coś po przyjrzeniu się bliżej, okazuje się być czymś innym niż się wydawało z pewnej oddali? Czasami jest to okropny zawód i powód do złości, ale zdarza się również, że nagle spostrzegamy, po raz kolejny ze zdziwieniem, że świat jest bogatszy niż jesteśmy w stanie to sobie wyobrazić. Tak było z moją fotografią. Szukając sposobu na złożenie się od nowa, znalazłem sobie, w ramach robienia sobie dobrze, studia na kierunku fotografia.

Wracając po latach do szkoły, szedłem z przekonaniem, że co nieco wiem o tym jaki rodzaj fotografii mnie interesuje i czego w niej szukam. Fotoreportaż był dla mnie właściwie sensem istnienia fotografii w ogóle. Oczywiście inne jej dziedziny potrafiły zachwycać i intrygować, ale jednak obiektywność fotografii jako takiej zdawała się predestynować ją szczególnie do wiernego zapisu ludzkiej rzeczywistości.

Mit o obiektywizmie padł jako pierwszy, choć broniłem go zaciekle, wprawiając dziekana wydziału w coraz to lepszy nastrój.

środa, 1 grudnia 2010

To prawem go, to lewem

Być fotoreporterem to wcale nie taki łatwy kawałek chleba jak można by myśleć. Bardzo nieliczni adepci zawodu zdobywają rozgłos i stają się fotograficznymi gwiazdami. Niewielu też zdobywa w tej pracy duże pieniądze. Większość ciężko pracuje na swoje wypłaty, zmagając się z własnymi słabościami, ciężarem podejmowanych tematów i konkurencją.

Dziś zdjęcie zrobić może każdy i wszędzie. Często korzystając z nieobecności profesjonalnego fotografa, jednorazowo fotoreporterem staje się zwykły przechodzień, który wystarczająco szybko wyjął telefon komórkowy i wcisnął przycisk migawki zamontowanego w nim aparatu. Cóż z tego, że zdjęcie niedoskonałe, skoro “na gorąco”.

wtorek, 30 listopada 2010

Drogi

Adriana poznałem kiedy przeprowadziłem się do Żywca. Nowe mieszkanie, nowa szkoła, nowi znajomi. Szybko okazało się, że mamy podobne zainteresowania, jak również to, że potrafimy zarażać się nimi nawzajem. Od dziecinnych zabaw, po męskie rozrywki, zawsze staraliśmy się znajdować dla siebie czas, choć, jak to zwykle bywa, życie rozdzieliło nas setkami kilometrów, tych rzeczywistych jak i metaforycznych.

Wspólnych pasji mieliśmy kilka, ale ogólne wrażenie jest takie, że trzecią część wspólnego czasu spędziliśmy na rozmowach. Jeśli miałbym jednak ogólnie określić o czym one były, nie miałbym takiej możliwości, również dlatego, że nierzadko były dokładnie o niczym. Mnóstwo czasu zostawiliśmy razem na boisku i przy stole do gry, niemało na biesiadowaniu. Kiedy w moim życiu powaliło się po raz pierwszy tak straszliwie, że właściwie nie wiedziałem czy jest jakieś jutro, to u Adriana właśnie znalazłem miejsce, gdzie mogłem dochodzić do siebie. Mogę bez wątpliwości powiedzieć, że jest moim prawdziwym przyjacielem.

niedziela, 28 listopada 2010

Starszych panów kilku

Zaczęło się od rozgrzewającej wymiany SMSów:

- Może to nie TGV, ale zgrabnie się nim zapierdala. Pić mi się chce :P
- Ja już na dworcu, idziemy jeść i pić :)
- Jeść mi się też chce ;)
- Przecież myślę o tobie :)
- You're so fuckin' special!
- If you don't know me by now... :)
- Good bye England rose :P. Zabrakło mi kurwa weny na zgrabną ripostę.

czwartek, 25 listopada 2010

Świat stworzony od nowa

Wiecie kim jest Adam Pesapane? No więc ja również nie wiedziałem, choć zetknąłem się z nim w pewnym sensie w przeszłości. Od kiedy jednak świat stał się jedną, wielką Internetową wioską (używa ktoś jeszcze tego pięknego określenia?) nie ma już problemów, żeby sprawdzić takie rzeczy. I wiele, wiele innych, na marginesie, również.

Adam Pesapane, jest absolwentem University of Virginia, wydziału literatury angielskiej, ale to wcale nie ta dziedzina przyniosła mu rozpoznawalność. Jako PES (chwytliwy nickname) zaczął tworzyć poklatkowe filmy animowane, używając do tego celu wszystkiego co jego wyobraźnia mu podpowiedziała, a dodać trzeba, że ma ją niezwykle bujną!

wtorek, 23 listopada 2010

Pod jakim tytułem?

Pracuję bardzo często z domu, moja profesja pozwala na taką ekstrawagancję i przyznam, że bardzo ją za to lubię. Niestety jak wszystko, tak i ta sytuacja ma swoje słabe strony. Często spędzając wiele godzin przed komputerem, a później zajmując się domem, gotowaniem, sprzątaniem, mieszkaniem, mam bardzo mało styczności z żywym człowiekiem. Niby “rozmawiam” z ludźmi w Internecie, przy pomocy komunikatorów i internetowych forów, ale zazwyczaj jednak nie mam możliwości usłyszenia ich głosu i tego właśnie bardzo mi brakuje.

W ramach protezy zastępującej gwar generowany przez współpracowników, używam zazwyczaj radia. Czasami nawet średnio skupiając się na tym, co też takiego dzieje się w słuchanej audycji, zadowalam się ludzkimi głosami, tłem-szumem normalnej rozmowy. No właśnie, rozmowy. Muzyka nie wystarcza. Na szczęście w naszym kraju od lat jest radio mówione z prawdziwego zdarzenia. TOK FM.

Językiem wygrywać

Ależ były emocje prawda? Cały dzień w niepewności, w oczekiwaniu na koniec ciszy wyborczej…No jasne, że wcale nie! Wybory samorządowe odbyły się w spokojnej atmosferze, zwłaszcza w miastach, gdzie jak się okazało, mobilizacja była mniejsza, niż na tzw. prowincji.

I o ile sama atmosfera wyborów była, jak dla mnie, dość chłodna, tak już ich wyniki sprawiły, że zrobiło mi się bardzo przyjemnie. Ogromnie bowiem podoba mi się to co się okazało kiedy w końcu ujawniono pierwsze sondaże, później potwierdzane przez oficjalne komunikaty PKW. Każdy może sobie znaleźć dokładne wyniki i komentarze do nich, więc nie zamierzam tutaj ich powielać, powiem natomiast, że moim zdaniem w końcu pojawia się jakaś obietnica normalności!

niedziela, 21 listopada 2010

Moje miejsce na świecie

Urodziłem się w czerwcu. Wielokrotnie później dziewczyny, które właśnie poznawałem, krzywiły się okropnie kiedy wyliczały sobie w myślach mój znak zodiaku. Mnie jednak nigdy to nie przeszkadzało. Byłem letnim chłopakiem. Właściwie do dziś jestem.

Mimo, że szpital, w którym przyszedłem na świat znajdował się w Żywcu, to ja wychowałem się kilkanaście kilometrów dalej, w niemałej wsi – Kocierzu, położonej w kotlinie między górami Beskidu.

środa, 17 listopada 2010

Pocztówki z dzieciństwa

Właściwie niewiele mam dziś do napisania tutaj. W weekend byłem w domu rodzinnym, gdzie przy okazji realizowałem swój pomysł na szkolny projekt. Napiszę kiedyś o nim więcej, więc póki co nie ma sensu się nad tym zbytnio rozwodzić. Dość tego, że z odkurzania starych kątów wróciłem ze zdjęciami-pocztówkami.

Takie zdjęcia jak te, który poniżej prezentuję, czasem pojawiają się w moich snach, wspomnieniach z dzieciństwa. Jako osoba sentymentalna z natury, lubię kiedy mnie nawiedzają. Jeszcze bardziej lubię, kiedy świadomie oglądam je na żywo, tak jak ostatniego weekendu, kiedy dodatkowo pogoda zrobiła mi taką cudowną, ciepłą niespodziankę.

czwartek, 11 listopada 2010

Dosięgnąć księżyca

Godzina 0:13. Stoję na przystanku obok mojego domu i wypatruję niecierpliwie nocnego autobusu miejskiego. Spóźnia się. Jestem zły, trochę również na siebie, bo wyszedłem na tak późny kurs i w przypadku zbyt dużego spóźnienia, albo co gorsza, jego wypadnięcia, spóźnię się na pociąg. Na szczęście pięć minut później dociera. Powinno być wszystko w porządku.

W środku tłok, głównie ludzie młodzi, hałaśliwi i zadowoleni z życia. Noc jeszcze młoda a miasto czeka na nich. Jedziemy przez puste ulice Warszawy. Gwar rozmów wznosi się i opada, przeplatające się głosy utrudniają wyłapywanie pojedynczych wątków rozmów, ale nie zależy mi na tym. Obserwuję zegarek, popędzając w myślach kierowcę do szybszej jazdy. Ten, jakby słysząc moje ponaglenia zaczyna wykazywać się sporą brawurą i na dwóch, kolejnych zakrętach, stojący pasażerowie rozrzucani są po wnętrzu autobusu. Zamiast utyskiwań i złości budzi to jednak ogólną wesołość, to specyficzne dla klienteli nocnej komunikacji miejskiej.

środa, 10 listopada 2010

Próżna nadzieja na wenę

Wstyd mi tak strasznie, że najchętniej zakopałbym się pod kołdrę i nie pokazywał swojej twarzy światu, aż ludzie zapomnieli by, że kiedykolwiek istniałem, albo przynajmniej, że mieniłem się być studentem fotografii. Lato wybuchło nagle i z radością przywitałem przerwę w studiowaniu, koniec mojego rocznego projektu fotograficznego i obietnicę odpoczynku dla ciała i umysłu. Tak duża była ta radość, że aparat wylądował w kącie na dwa miesiące niemal.

No dobrze, może odrobinę przesadziłem, bo już w czerwcu przesiadłem się z aparatu cyfrowego na starego analogowca marki Zenit i uczyłem się robić zdjęcia od początku. Liczba wystrzelanych błon filmowych nie była wielka, na pewno za to przeciw proporcjonalna do rozmiaru mojego lęku przed tą archaiczną nieco techniką.

wtorek, 9 listopada 2010

Nie do pary

Pewnego październikowego, jesiennego poranka, na mojej znanej i nudnej drodze do pracy, spotkała mnie niespodzianka w postaci odgrodzonego chodnika wokół Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Na wysięgniku pracowało dwoje ludzi, czyszcząc elewację budynku wodą pod ciśnieniem. Połowa ulicy Nowogrodzkiej znajdowała się pod delikatną, opadającą mgiełką wilgoci. Trochę pomarudziłem pod nosem, bo w związku z budową po przeciwnej stronie ulicy, dla przechodniów takich jak ja, pozostało wyłącznie maszerowanie środkiem jezdni.

Na budynku Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej
zawisła tablica poświęcona pamięci Izabeli Jarugi-Nowackiej


Jak się okazało kilka dni później, w środę 13 października, budynek czyszczono nie tylko z powodu wrodzonej schludności jego administratorów, ale również dlatego, że odbyć miało się uroczyste odsłonięcie tablicy, poświęconej pamięci Izabeli Jarugi-Nowackiej. Pojawiło się kilku żołnierzy z kompanii reprezentacyjnej, przedstawiciele kół politycznych i organizacji pozarządowych. Postali, pomówili. Zainteresowani, na pewno znajdą w sieci odpowiednią relację. W końcu poszli. Została tablica.

Wyraz na literkę “x”

Dobrze, już dobrze! Ukamienujcie mnie jeśli chcecie, ale ja naprawdę nie znoszę jeździć autobusem wraz ze szkolnymi wycieczkami. Może dlatego, że czas spędzony w komunikacji miejskiej to dla mnie zawsze dogodna chwila na czytanie książek i gazet? Nie ważne, czy siedzę, czy stoję, jest tłok, czy autobus świeci pustkami, zawsze pochylam się nad zadrukowaną stroną, już od momentu wejścia do pojazdu. No, chyba że w autobusie jedzie cała klasa dzieciaków, właśnie…

W moim świecie rozpoczynała się właśnie batalia o baterię artylerii w St.Marcouf, kiedy okazało się, że wojska sprzymierzone będą musiały chwilkę poczekać, nim uda mi się zmienić środek lokomocji. Kilka minut później, już w drugim autobusie, opuściłem z rezygnacją ręce. W tym zgiełku cieniutkich głosików, o skupieniu się nad szczegółowym tekstem, nie było mowy.

niedziela, 7 listopada 2010

Pierwszy znak zaufania

Sprawdzałem w myślach po raz kolejny czy czegoś nie zapomniałem. Rozglądałem się po domu i próbowałem wyobrazić sobie wszelkie możliwe sytuacje, w których będzie mogła brać udział. Tak, chyba wszystko co niezbędne na początek mam, resztę uzupełni się w miarę potrzeb. Jeszcze kilka godzin, po raz kolejny obudziłem zaspany telefon komórkowy, żeby stwierdzić, że czas płynie zbyt wolno. W końcu jest, dostaję telefon, wyjdź po nas. Biegnę.

Pierwsze kroki dość śmiałe, wkracza do mieszkania i z ciekawością je ogląda. Chce znać każdy kąt, znać miejsca, które polubi i wiedzieć, których wolałaby unikać. Ogląda kuchnię i toaletę, warto zapamiętać, myśli sobie. Dość tego, w końcu stwierdza, za mną ciężka podróż a godzina jest wyjątkowo barbarzyńska. Rozgląda się wokoło i w końcu decyduje na miejsce do spania. Odpływa.

środa, 3 listopada 2010

Na świętej barykadzie

Świąteczny weekend za mną. Zazwyczaj staram się w to listopadowe święto być w moich rodzinnych stronach, zadumać się przez chwilę nad grobami, tak jak robią to inni. Tym razem jednak z powodu obowiązków przyszło mi pozostać w miejscu zamieszkania. Może, między innymi właśnie dlatego, okres ten stał się tym razem powodem do nieco innych przemyśleń.

Pracując przy komputerze, lubię mieć włączone radio, słuchać “jednym uchem” co też ciekawego dzieje się w świecie (tak, wolę radio “mówione” zazwyczaj). W przerwach od pracy krążę po stronach informacyjnych i publicystycznych, obserwuję co też nowego podesłali mi moi sieciowi znajomi.

niedziela, 31 października 2010

Chow Mein z warzywami

Ależ dziś był piękny dzień. Słońce nie tylko świeciło ale jeszcze przygrzewało bardzo sympatycznie. A tu jak na złość cały dzień pracy. Niby balkon otwarty na całą szerokość, ale przecież nie w tym rzecz. Po 14 nie zdzierżyłem i poszedłem na zakupy. To oficjalnie, nieoficjalnie nacieszyć się tą niespotykanie piękną pogodą.

Kiedy już wszedłem do sklepu z długaśną listą wiktuałów, spędziłem tam więcej czasu niż bym sobie życzył. Normalna rzecz, jutro sklepy pozamykane, a dziś ludzie mają wolne, więc wszyscy są właśnie w sklepach. Do domu wracałem obładowany zakupami, z których wiele, kupiłem z myślą o dzisiejszym obiedzie. Marzyło mi się coś smacznego, co lubię jeść, ale jednocześnie mało pracochłonnego. Stanęło na Chow Mein w wersji wegetariańskiej.

sobota, 30 października 2010

Kiedyś kochałem tą grę!

Z ogromnym sentymentem wspominam lata, kiedy skradałem się nocą do pokoju moich rodziców i na wstrzymanym oddechu włączałem telewizor, sprawdzając czy nie obudzą się i nie dostanę zdrowej bury. Ryzykowałem niezadowolenie moich rodzicieli, żeby móc oglądać finały koszykarskiej ligi marzeń NBA, które wypadały, w zależności od tego gdzie w USA je rozgrywano, między 2 w nocy a 6 nad ranem.

Po pewnym czasie moi rodzice zrozumieli, że nie ma sensu walczyć z moimi dziwactwami, bo koszykówka stała się dla mnie, jak i dla wielu moich rówieśników wtedy, jedną z najważniejszych dziedzin życia. Spędzanie połowy swojego czasu na boisku, a reszty przed telewizorem i przy przeglądaniu gazet o amerykańskiej koszykówce było normą. Niektórzy z was zapewne się zdziwią, ale o dostępie do Internetu nawet jeszcze nam się nie śniło.

piątek, 29 października 2010

Pisanie na żywca

Że co znowu? Jaka aktualizacja? A! Że Microsoft dba o mnie i powinienem być wdzięczny? Nie teraz! Używam przecież komputera! Jeszcze mi tego brakuje, żeby się zaczął restartować i w ogóle. Czego tam znowu?! Przecież mówiłem, że później! A niech cię cholera! Instaluj się, ja idę spać…

Coś tam poinstalowała? No poprawki, jasne… Jakie Cumulative Update for Media Center!? Ktoś ci pozwolił? A! Że niby ja tak? Nie cwaniakuj co? Te!!! A co mnie się to w menu Start wyświetla? Jakie Windows Live Writer?! To tu było wcześniej? Coś tak ucichła cholero?! To do czegoś służy w ogóle? O! Połączył mnie z moim blogiem i coś sobie ładuje… Pewnie kradnie moje super tajne dane, he he he. No nie bocz się, jaja sobie robię. O! Jak ładnie mi załadował i nawet jakieś opcje edycji mi pokazał. To co? Że teraz niby mogę sobie pisać notkę w tym ustrojstwie i od razu ją opublikować w blogu? No dobra, nie zniechęcam się zanim spróbuję, już, już, proszę mi tu nie fochować.

czwartek, 28 października 2010

AFF na ogarnięcie się

Na moją skrzynkę e-mailową przyszedł dziś newsletter od American Film Festival. Poinformowano mnie, iż zakończyła się już pierwsza edycja festiwalu, zaserwowano nieco statystyk, oraz, co być może najważniejsze, naświetlono kto został zwycięzcą w obu konkursowych kategoriach (film fabularny i film dokumentalny).

O tym, że festiwal się skończył wiedziałem już wcześniej, bo niemal do samego jego końca byłem gościem we wrocławskim kinie Helios. Okazało się, że nie widziałem żadnego z filmów, które wytypowano, jako zwycięzców, ale to akurat nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem, bo też i nie pretendowałem do takiego zaszczytu.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem reklamę AFF podczas seansów tegorocznej edycji Ery Nowe Horyzonty, od razu w głowie zaświeciła mi się żarówka, jak z „pomysłowego Dobromira”. Chciałem się wybrać na ten festiwal! Później jednak skończyły się wakacje, człowiek brutalnie, niemal na siłę wdrożył się w kierat, pojawiły się codzienne problemy i entuzjazm nieco przygasł, przyciśnięty szarą rzeczywistością. Na szczęście czuwała nade mną moja przyjaciółka, która niemal w ostatniej chwili zapytała, czy zamierzam wziąć się w garść i przyjechać do Wrocławia? Pojechałem.

Kilka słów wstępu

To była piramidalna pomyłka, połączona z dezinformacją i dobrymi humorami dwojga moich przyjaciół. W taki sposób cyfrowo zrekonstruowana wersja „Sanatorium pod klepsydrą” Wojciecha J. Hasa przeszła mi koło nosa na Erze Nowe Horyzonty, w lecie tego roku we Wrocławiu. Na szczęście nie musiałem długo czekać i wczoraj wieczorem (27 października) udało mi się zobaczyć ten film w Warszawie, wyświetlano go bowiem podczas przeglądu filmów „Has. Bez kompromisu” w kinie Kultura.

Mógłbym teraz pisać mnóstwo na temat wspaniałej roboty rekonstruktorów z Chimney Pot, mógłbym rozpływać się nad geniuszem reżysera, wielowarstwową fabułą, olśniewającymi scenografiami, wspaniałą grą aktorską i wszystko to było by prawdą, którą ubierałbym w ledwo wystarczająco entuzjastyczne słowa. Chciałbym jednak opowiedzieć o czymś zgoła innym…

środa, 27 października 2010

Wideokracja

Od 30 miesięcy w moim mieszkaniu nie ma telewizora. Nie stało się to całkiem z powodu mojej przemyślanej decyzji, jakąś niewielką część jego funkcji przejął ekran mojego komputera, jednak faktem jest, że żaden program telewizyjny nie dociera do mnie już od długiego czasu.

Jak było wcześniej? Czy byłem klasycznym TV slobem? Czy można by mnie nazwać „couch potato”? Myślę, że nie, ale przecież nieraz zdarzało mi się zaliczać wielogodzinne, bezmyślne sesje przed mrugającym ekranem. Czy wybierałem chociaż ambitne i pouczające pozycje? Pewnie czasem tak, ale na pewno nie zawsze…

Skąd te dywagacje? Zaczęło się wczoraj, po tym gdy obejrzałem film dokumentalny w reżyserii Erika Gandiniego pod tytułem „Wideokracja”. Film ukazał się tydzień temu, w nowej serii Newsweeka pod wspólnym tytułem „Najlepsze filmy dokumentalne świata cz. II”. Ciężko odmówić pomysłodawcom serii dobrego pomysłu na start serii, „Wideokracja” to prawdziwy hit 2009 roku, nagradzany między innymi w Amsterdamie, Wenecji czy Toronto . Był też niezwykle chętnie oglądanym filmem na tegorocznym 7 Planete Doc Review Film Festival w Warszawie.

wtorek, 26 października 2010

Dziki Gon

Jeszcze w niedzielę o 23 siedziałem wygodnie w fotelu wrocławskiego kina Helios uczestnicząc, w jednym z ostatnich pokazów pierwszego American Film Festival, a już godzinę później gnałem pociągiem do Warszawy.

Wracałem do codziennych obowiązków, zwyczajnych dni i znajomych kątów. Jednak w głowie grała orkiestra krasnali-górników, walących na przemian oskardami w potężne gongi, domagając się uwagi dla pomysłu, który już od dawna przebijał się do świadomości. Ciężko było tych maluchów zignorować, ale jakoś udało mi się. Caluteńki dzień wytężonej pracy pomagał w tym przedsięwzięciu. Kiedy jednak tylko odłożyłem na bok pracę i położyłem się do łóżka, kapela wróciła z jeszcze głośniejszym repertuarem i nie zważając na moje żałosne kwilenia i błagania, waliła opętańczo w swoje piekielne talerze.

Poddałem się… i założyłem bloga.

Powered by Blogger