Już wieczór. Siedzę w powyciąganych spodniach od dresu i t-shircie, w którym nie odważyłbym się wyjść na zewnątrz. Z potarganymi włosami i włochatą brodą, celującą we wszystkie strony świata, muszę wyglądać niczym jakiś nawiedzony prorok z hipermarketowego parkingu. Raz po raz sięgam po ogromny, czerwony kubek, z którego paruje gorąca, aromatyczna herbata. Pociągam siorbiący łyk i odstawiam go z dala od siebie, tak aby przypadkiem nie włożyć pędzelka do niego, zamiast do pojemniczka z mętną, wszechkolorową wodą.
Pędzel wędruje od szklanej fiolki z farbą na papierowy ręcznik, o który wycieram nadmiar farby. Szare smugi pozostawione przez grzeczne i wytrwałe włosie przywodzą na myśl strugi deszczu. Przenoszę pędzel na metalową figurę i cierpliwie miotełkuję ją, obserwując jak z czarnego płaszcza podkładu wyłania się konstrukcja modelu.