Kiedy babcia wysyłała mnie po zakupy “do POMu”, znaczyło to po prawdzie sporą wyprawę, jak na te moje niewiele lat. Sklep przyklejony ścianą do “Państwowego Ośrodka Maszyn” mieścił się w sąsiedniej wiosce, ale tak to się złożyło, że nasz dom był ostatni we wsi, czy też, jak do dziś o tym myślę, pierwszy. Po wyjściu za bramę i przejściu drogi byłem już w sąsiedniej miejscowości.
Zbiegałem z naszej grapy na główną drogę i ruszałem wzdłuż tartaku, w stronę parku. Park był plątaniną krzaków, wysokich drzew i wiecznego błota. Tak się składało, że nieczystości z zakładu spuszczano wprost w to miejsce, przez które codziennie przechodziły setki ludzi. Większa część parku to było po prostu cuchnące bajorko, przez które przechodziło się wąską ścieżką wspinającą się w górę po zboczu, na którym stał sklep.
Fajnie było dostać takie odpowiedzialne zadanie, jak robienie zakupów, ale jeszcze fajniej było biegać po tym dzikim parku i wspinać się po pagórkach. W ogóle pamiętam, że w tamtych latach, można było liczyć na tyle zabawy i rekreacji, ile sobie sami zorganizowaliśmy, a przynajmniej tak było w moim małym zakątku. Boiska do piłki nożnej nie mieliśmy nawet w szkole, a raczej mieliśmy duży plac pokryty żużlem, na którym słupki bramki oznaczaliśmy naszymi tornistrami. Kopało się w piłę nie myśląc o prawdziwej bramce z siatką.
Tak się składało, że mój dom stał o przysłowiowy rzut kamieniem od nadrzecznego lasku, którego również używaliśmy namiętnie jako placu najdzikszych zabaw. Wydeptane ścieżki i polanki służyła za miejsca do podchodów i strzelanek, do rozbicia namiotu, rozpalenia ogniska, a nawet, jako boiska do piłki nożnej i siatkówki. Nie wspomnę już o rzece, na której każdego lata nasi starsi koledzy budowali “zastaw”, tamę, która miała stworzyć coś na kształt pływalni na górskiej rzece. Pamiętam, jak na pierwsze oznaki mocnych deszczów biegło się nad rzekę, żeby zobaczyć jak ci sami koledzy tworzą w niej wyrwę, tak aby wezbrane wody nie zabrały jej całej.
W zimie sprawa była oczywista. Kiedy pola uprawne zamieniały się w nartostrady i tory saneczkowe, nasze zabawy przenosiły się nieco wyżej. Budowaliśmy ze śniegu skocznie i podskakiwaliśmy jak kijanki na naszych zbyt dużych, odziedziczonych po wujostwie nartach. A kiedy przychodziły roztopy i w koleinach pozostawionych przez nieliczne samochody, płynęła wartka woda, potrafiliśmy godzinami iść ze szkoły śledząc spływające nią łódeczki z kory, przygotowane na lekcjach. Oj raz nawet zebrałem za spóźnienie w skórę od mojej babci.
Do czego ja w ogóle zmierzam? Chyba do tego, że w momencie kiedy tak naprawdę nie mieliśmy niczego podsuniętego pod nos, potrafiliśmy zrobić wszystko i wyobrazić sobie wszystko. Świat stawał się naturalnym miejsce zabaw, pełnym możliwości, potrzebna była tylko niczym nie ograniczona wyobraźnia. Jasne, że człowiek zagapiał się z otwartą buzią w cudeńka zobaczone w telewizji, ale czy byliśmy nieszczęśliwi? Na pewno nie.
Niedawno odwiedziłem moje rodzinne strony i wybrałem się na samotny spacer po tych wszystkich, niegdyś tak ukochanych zakamarkach i zobaczyłem jak w tym czasie dużo się zmieniło. Największą metamorfozę przeszedł chyba nasz podmokły park, już osuszony i zamieniony w miejsce rekreacji dla całych rodzin. Z maleńkim amfiteatrem, placem zabaw, kortem tenisowym i boiskiem do badmintona. Nawet ścieżynka do sklepu zyskała twardą nawierzchnię i oświetlenie lamp.
W tym miejscu odbywają się teraz koncerty i festyny, a kort okupowany jest przez nieźle radzących sobie z rakietą ludzi. Można by powiedzieć wprost, że to postęp, cywilizacja, świat idzie ku lepszemu i nie omija moich rodzinnych stron, ale jeśli tak, to dlaczego tak smutno mi było na to patrzeć? Czy to tylko tęsknota za minionym czasem i mijającym życiem? Chęć powrotu do krainy szczęśliwości, stała za tymi uczuciami?
Nad rzeczkę, gdzie zwykle się bawiliśmy nie znalazłem już tych wszystkich miejsc wydeptanych stopami ludzi. Zarośnięte chaszczami ścieżki z trudem otwierały się przede mną, a każdy kolejny krzak zostawiał na moich ubraniach ślady szarpaniny i niechęci do ponownego odkrywania swoich tajemnic przed człowiekiem. Zrozumiałem, że już nikt tu nie przychodzi, nikt nie czuje tego podniecenia faktem, że może skradać się i biegać po tych wspaniałych krzaczorach. Oczekiwania poszły gdzie indziej, ucywilizowały się wraz z nowymi możliwościami.
Wszystko się zmieniło, może tylko oprócz małej kapliczki w drzewie, obok której moja ciocia żegnała się każdego ranka i zaczynała “Anioł Pański” pędząc do pracy. Zmieniło się i nawet ciężko mieć do kogokolwiek pretensje, bo ludzie po prostu odeszli z tych miejsc, ku lepszym, nowszym, dającym większe możliwości, bardziej cywilizowanym. Nie dziwię się rodzicom, którzy wolą aby ich dzieci bawiły się na bezpiecznych placach zabaw zamiast zdzierać kolana i łokcie po wykrotach.
Tylko, wiecie, po ludzku po prostu mi żal, żal tych wszystkich wspomnień, które już pozostaną na zawsze tylko wspomnieniami. Dlatego czasem tak pędzę pod prąd jak pstrąg, wbrew oczekiwaniom i potrzebom ludzi. Chcę wrócić tam skąd uciekłem, kiedy ludzie, którzy pozostali, nadal chcą się wydostać w świat.
Dobrze się czyta Ciebie ;-)
OdpowiedzUsuńKapliczka prześliczna. Dobrze że jej nie zamurowano!
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNie będę oryginalna i powtórzę za powyższymi Anonimami ;)
OdpowiedzUsuńdobrze czyta się Ciebie a kapliczka jest przecudna.
Cztery fotki, nie licząc tej kapliczkowej, jak dla mnie magiczne.
Ja także ostatnimi czasy odwiedziłam miejsca mojego dzieciństwa, chyba nic już nie wygląda jak te parę (no, ciut więcej niż parę) lat temu... i pomimo, że teraz są tam piękne, bezpieczne place zabaw, uporządkowane skwerki i parki, to jednak poczułam dziwne ukłucie w sercu, tęsknotę za tym co było w tych miejscach kiedyś... a może to tęsknota za beztroskim dzieciństwem? Dzisiaj już te same miejsca nie mają tego uroku sprzed lat choć nie przeczę, że nie są wspaniałe, mają po prostu urok nowego pokolenia ;)
Jak to się mniej więcej mówi, dobrze jest mieć korzenie, żeby wiedzieć, skąd się wyrosło. Zdjęcia urocze. A choć byłem tam zaledwie kilka razy, to mam same dobre wspomnienia. W jednym wypadku nieco adrenaliny. Albo wyprawa na rowerach, potem namiot nad rzeczką, zaczęło padać, ogień się nie chciał zapalić... to było coś. Dzięki za wpis.
OdpowiedzUsuńJak mawiał mój znajomy: Ty ckliwy ,,, Mądrze napisane tsarze, świat pędzi do przodu, zmienia się optyka i wartości a nam zostają te słodkie, zniekształcone przez czas wspomnienia
OdpowiedzUsuńJak ostatnio tam byłem, szukałem tej ścieżki za boiskiem do siatkówki w stronę rzeki w lewo w krzaczory, ale nie odnalazłem. Kurcze, gdzie jest ta kapliczka, widzę, pamiętam, ale nie mogę zlokalizować przestrzennie!
OdpowiedzUsuńA syndrom pstrąga też lubi mnie czasem dopadać. Dzięki za zdjęcia!
Bracie. Kapliczka jest przy drodze łęgiem w stronę przystanku, kilkadziesiąt metrów od domu cioci.
OdpowiedzUsuńTsar nie pisze, za to pojawiło się mnóstwo linków :)
OdpowiedzUsuńDziki Gonie! Ożyj Znów!