poniedziałek, 18 lipca 2011

Się ma smykałkę, albo się jej nie ma?

Zazwyczaj uwielbiam tryb pracy jaki sobie wybrałem kilka lat temu, i którego dość konsekwentnie się trzymam. Wykonywane przeze mnie zawody pozwalają na nie wiązanie się z jednym pracodawcą, na samodzielne regulowanie czasu i miejsca pracy. Hasło-klucz “praca z domu” budzi często zazdrość u moich interlokutorów, zazwyczaj ludzi uwiązanych w korporacyjnym kieracie. Nie dajcie się zwieść, nigdy nie jest tak różowo.

Dochodzi w końcu do takich chwil, kiedy przez cały dzień “pyska” mogę otworzyć jedynie do mojej kotki, a tzw. elastyczny czas pracy oznacza, ni mniej ni więcej, to, że pracuje się caluteńki dzień, w nocy i nad ranem tak samo jak w południe. A to i tak zupełnie niezły stan rzeczy, bo wtedy przynajmniej jest szansa, że nam za tę pracę coś skapnie. Gorzej kiedy zleceń po prostu nie ma i człowiek zastanawia się czy zrezygnować z prądu czy jedzenia. Koniec, końców rezygnuje się z jedzenia, bo stały dopływ prądu może się przydać, żeby zarobić coś w przyszłości. Było nie było pracuję komputerem.

Coraz częściej w przypadkach gorszych chwil zleceniowych, dochodzi gdzieś w zwojach mózgowych do dzikiego wyładowania elektrycznego i w zdumionej do cna świadomości pojawia się myśl, że “trzeba ostrzej wziąć się za planowanie i wywiązywanie się z założeń, jeśli chce się być na swoim, odrobina ryzyka też nie zaszkodzi”. Łatwo powiedzieć kurcze, nigdy nie było we mnie duszy przedsiębiorcy. Czasami czuję to mocniej niż zazwyczaj.

Wracając z jednego z moich częstych, kilkudniowych wyjazdów, zastałem w domu sytuację, którą żadną mocą, nie można zaliczyć do przyjemnych. Po przekręceniu kluczy w zamku i uchyleniu drzwi, prócz radośnie drącego pyszczek kota, zaatakował mnie niepokojący zapach. Krok do mieszkania i wszystko było jasne. Moja niezwykle wysłużona lodówka, korzystając z upalnej pogody, postanowiła podczas mojej nieobecności umrzeć śmiercią naturalną.

Po uchyleniu wrót tej Puszki Pandory właściwie chciałem już tylko usiąść i płakać. Zepsute jedzenie, zalane kontenery z ziemniakami i warzywami, które radośnie zaczęły “kwitnąć” na zielono… pozwólcie, że resztę opisu pominę, bo w mieszkaniu stało się nagle niezwykle “egzotycznie”. Co było zrobić, obrzydzenie na bok, szmata w dłoń i jazda. Jakiś czas później bajzel został ogarnięty, została zdechnięta lodówka i problem na głowie.

Nowa lodówka nie była wielkim kłopotem i szybko zmaterializowała się w moim mieszkaniu, gorzej było z pozbyciem się starej. Samochodu nie posiadam, grat jest do wyrzucenia, a nawet nie wiem, czy można ot tak sobie ją wywalić. Od czasu do czasu w moim bloku pojawiają się ogłoszenia o ludziach, którzy zbierają takie elektro-śmiecie na swoją ciężarówkę i wywożą w siną dal, ale póki co, nic takiego nie zawisło na tablicy ogłoszeń, a w mieszkaniu grata trzymał nie będę. Postanowiłem zadzwonić do gospodarza domu i zapytać go czy mógłbym przechować ją w miejscu, gdzie na co dzień stoją blokowe kontenery na śmieci.

Tu może mały wtręt, bo o gospodarzu naszego domu (czy też dozorcy, albo cieciu, jak kto woli) należy napisać kilka słów. Dziarski mężczyzna z kompletnie siwymi włosami, wysoki, żylasty, małomówny, budzi moje spore zainteresowanie. Przyznam, że niezwykle wysoko oceniam jego pracę, zawsze widoczny, metodyczny, obowiązkowy, a przy tym bardzo uprzejmy, właściwie zaprzeczenie stereotypowego mężczyzny na tym stanowisku. Przy okazji pomocny, co sprawdziłem już kiedyś wcześniej.

Gospodarz kazał mi wstrzymać konie przez pół godziny i poczekać na siebie, co też uczyniłem z ciekawością, ale i zadowoleniem, wyglądało na to, że być może mój problem rozwiąże się łatwiej niż sądziłem. Kiedy w końcu usłyszałem dzwonek do drzwi, zobaczyłem go stojącego przed moim mieszkaniem w pełni przygotowanego na wszystko co się może wydarzyć. Lodówka została szybko załadowana na, przywieziony przez niego, specjalny wózek do przewożenia ciężkich mebli, wrzucona do windy i zapakowana do jego kantorka. Wcześniej, gospodarz upewnił się, że lodówka jest na złom i nie mam wobec niej żadnych planów.

Kiedy wszystko już zostało załatwione, wdałem się z moim wybawcą w chyba najdłuższą rozmowę od czasu kiedy tu mieszkam. Okazało się, że zajmuje się “ratowaniem” mieszkańców jego rewiru z przyjemnością (sam nawet przez chwilę nie dotknąłem transportowanej lodówki) i oprócz niewątpliwej wdzięczności tychże, ma również wymierne z tego korzyści. Później na spokojnie rozbiera na kawałki takie urządzenia, jak moja wysłużona chłodziarka i wywozi je na złom, inkasując za to pieniążki. Takie sytuacje podobno zdarzają się częściej niż można by pomyśleć.

Również setki ulotek, którymi uszczęśliwiają nas roznosiciele, a które później wyrzucamy do specjalnie przygotowanego pudła pod skrzynkami pocztowymi, ostatecznie lądują u mojego gospodarza. Zajmuje się też segregowaniem papierowych śmieci przy naszych kontenerach, oraz książek, które często stosami pozostają po ludziach, którzy właśnie się wyprowadzili i tak przygotowaną makulaturę, również setkami kilogramów wywozi do skupu.

Mój rozmówca żałował tylko, że nie ma odpowiedniego środka transportu, aby zająć się wywózką wyrzucanych pudeł kartonowych, które ponoć są dobrze płatne, ale jak sam mówi, kiedy pójdzie na emeryturę i nad tym pomyśli.

Stałem tak, tocząc tę ciekawą i pouczającą rozmowę i zastanawiałem się, jak to jest, że człowiek, który sumiennie wykonuje swoje obligatoryjne czynności, tak dobrze poukładał sobie jeszcze ten złomiarsko-makulaturowy biznesik? Jak to jest, że tam gdzie ja widziałem tylko przykrość i problem, on zauważa szansę, możliwość…

Oj chyba nigdy nie będę dobrym przedsiębiorcą i zazdroszczę tym, którzy konieczne cechy charakteru dostali od wielkiego architekta w pakiecie. A może tłumaczę teraz po prostu swoje lenistwo, powinienem wziąć dupę w troki i nauczyć się tego, czego nie umiem, bo nie ma rzeczy niemożliwych?

4 komentarze:

  1. dzięki takim ludziom segregacja śmieci istnieje w naszym kraju. mam wielki szacunek dla złomiarzy i zbieraczy puszek.
    a co do talentów biznesowych - cóż, jedni je mają, inni nie. a czasy bezzleceniowe imho pozwalają nauczyć się rezygnacji z wielu niepotrzebnych nawyków i gadżetów:) na szczęscie, nie doszłam jeszcze do oduczania się jedzenia...

    OdpowiedzUsuń
  2. Poszukaj więc kogoś kto ma taki talent i się po prostu podłącz :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakże często zazdrościmy smykałki innym do rzeczy, do których nam... tej smykałki brak. Grunt to odnaleźć swoje i cieszyć się nimi jak Pan-od-Lodówki ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie ma rzeczy niemożliwych, to bariery naszego umysłu mianują niektóre rzeczy jako nieosiągalne. Niekiedy potrzeba jedynie czasu... czasu by uświadomić sobie jak bardzo dana rzecz jest możliwa. A smykałkę każdy z nas w sobie ma, tyle, że do czegoś innego. Ty zazdrościsz swojemu lodówko-wybawcy smykałki do biznesu on zapewne ma czego zazdrościć Tobie :)

    OdpowiedzUsuń

Powered by Blogger