niedziela, 31 października 2010

Chow Mein z warzywami

Ależ dziś był piękny dzień. Słońce nie tylko świeciło ale jeszcze przygrzewało bardzo sympatycznie. A tu jak na złość cały dzień pracy. Niby balkon otwarty na całą szerokość, ale przecież nie w tym rzecz. Po 14 nie zdzierżyłem i poszedłem na zakupy. To oficjalnie, nieoficjalnie nacieszyć się tą niespotykanie piękną pogodą.

Kiedy już wszedłem do sklepu z długaśną listą wiktuałów, spędziłem tam więcej czasu niż bym sobie życzył. Normalna rzecz, jutro sklepy pozamykane, a dziś ludzie mają wolne, więc wszyscy są właśnie w sklepach. Do domu wracałem obładowany zakupami, z których wiele, kupiłem z myślą o dzisiejszym obiedzie. Marzyło mi się coś smacznego, co lubię jeść, ale jednocześnie mało pracochłonnego. Stanęło na Chow Mein w wersji wegetariańskiej.

sobota, 30 października 2010

Kiedyś kochałem tą grę!

Z ogromnym sentymentem wspominam lata, kiedy skradałem się nocą do pokoju moich rodziców i na wstrzymanym oddechu włączałem telewizor, sprawdzając czy nie obudzą się i nie dostanę zdrowej bury. Ryzykowałem niezadowolenie moich rodzicieli, żeby móc oglądać finały koszykarskiej ligi marzeń NBA, które wypadały, w zależności od tego gdzie w USA je rozgrywano, między 2 w nocy a 6 nad ranem.

Po pewnym czasie moi rodzice zrozumieli, że nie ma sensu walczyć z moimi dziwactwami, bo koszykówka stała się dla mnie, jak i dla wielu moich rówieśników wtedy, jedną z najważniejszych dziedzin życia. Spędzanie połowy swojego czasu na boisku, a reszty przed telewizorem i przy przeglądaniu gazet o amerykańskiej koszykówce było normą. Niektórzy z was zapewne się zdziwią, ale o dostępie do Internetu nawet jeszcze nam się nie śniło.

piątek, 29 października 2010

Pisanie na żywca

Że co znowu? Jaka aktualizacja? A! Że Microsoft dba o mnie i powinienem być wdzięczny? Nie teraz! Używam przecież komputera! Jeszcze mi tego brakuje, żeby się zaczął restartować i w ogóle. Czego tam znowu?! Przecież mówiłem, że później! A niech cię cholera! Instaluj się, ja idę spać…

Coś tam poinstalowała? No poprawki, jasne… Jakie Cumulative Update for Media Center!? Ktoś ci pozwolił? A! Że niby ja tak? Nie cwaniakuj co? Te!!! A co mnie się to w menu Start wyświetla? Jakie Windows Live Writer?! To tu było wcześniej? Coś tak ucichła cholero?! To do czegoś służy w ogóle? O! Połączył mnie z moim blogiem i coś sobie ładuje… Pewnie kradnie moje super tajne dane, he he he. No nie bocz się, jaja sobie robię. O! Jak ładnie mi załadował i nawet jakieś opcje edycji mi pokazał. To co? Że teraz niby mogę sobie pisać notkę w tym ustrojstwie i od razu ją opublikować w blogu? No dobra, nie zniechęcam się zanim spróbuję, już, już, proszę mi tu nie fochować.

czwartek, 28 października 2010

AFF na ogarnięcie się

Na moją skrzynkę e-mailową przyszedł dziś newsletter od American Film Festival. Poinformowano mnie, iż zakończyła się już pierwsza edycja festiwalu, zaserwowano nieco statystyk, oraz, co być może najważniejsze, naświetlono kto został zwycięzcą w obu konkursowych kategoriach (film fabularny i film dokumentalny).

O tym, że festiwal się skończył wiedziałem już wcześniej, bo niemal do samego jego końca byłem gościem we wrocławskim kinie Helios. Okazało się, że nie widziałem żadnego z filmów, które wytypowano, jako zwycięzców, ale to akurat nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem, bo też i nie pretendowałem do takiego zaszczytu.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem reklamę AFF podczas seansów tegorocznej edycji Ery Nowe Horyzonty, od razu w głowie zaświeciła mi się żarówka, jak z „pomysłowego Dobromira”. Chciałem się wybrać na ten festiwal! Później jednak skończyły się wakacje, człowiek brutalnie, niemal na siłę wdrożył się w kierat, pojawiły się codzienne problemy i entuzjazm nieco przygasł, przyciśnięty szarą rzeczywistością. Na szczęście czuwała nade mną moja przyjaciółka, która niemal w ostatniej chwili zapytała, czy zamierzam wziąć się w garść i przyjechać do Wrocławia? Pojechałem.

Kilka słów wstępu

To była piramidalna pomyłka, połączona z dezinformacją i dobrymi humorami dwojga moich przyjaciół. W taki sposób cyfrowo zrekonstruowana wersja „Sanatorium pod klepsydrą” Wojciecha J. Hasa przeszła mi koło nosa na Erze Nowe Horyzonty, w lecie tego roku we Wrocławiu. Na szczęście nie musiałem długo czekać i wczoraj wieczorem (27 października) udało mi się zobaczyć ten film w Warszawie, wyświetlano go bowiem podczas przeglądu filmów „Has. Bez kompromisu” w kinie Kultura.

Mógłbym teraz pisać mnóstwo na temat wspaniałej roboty rekonstruktorów z Chimney Pot, mógłbym rozpływać się nad geniuszem reżysera, wielowarstwową fabułą, olśniewającymi scenografiami, wspaniałą grą aktorską i wszystko to było by prawdą, którą ubierałbym w ledwo wystarczająco entuzjastyczne słowa. Chciałbym jednak opowiedzieć o czymś zgoła innym…

środa, 27 października 2010

Wideokracja

Od 30 miesięcy w moim mieszkaniu nie ma telewizora. Nie stało się to całkiem z powodu mojej przemyślanej decyzji, jakąś niewielką część jego funkcji przejął ekran mojego komputera, jednak faktem jest, że żaden program telewizyjny nie dociera do mnie już od długiego czasu.

Jak było wcześniej? Czy byłem klasycznym TV slobem? Czy można by mnie nazwać „couch potato”? Myślę, że nie, ale przecież nieraz zdarzało mi się zaliczać wielogodzinne, bezmyślne sesje przed mrugającym ekranem. Czy wybierałem chociaż ambitne i pouczające pozycje? Pewnie czasem tak, ale na pewno nie zawsze…

Skąd te dywagacje? Zaczęło się wczoraj, po tym gdy obejrzałem film dokumentalny w reżyserii Erika Gandiniego pod tytułem „Wideokracja”. Film ukazał się tydzień temu, w nowej serii Newsweeka pod wspólnym tytułem „Najlepsze filmy dokumentalne świata cz. II”. Ciężko odmówić pomysłodawcom serii dobrego pomysłu na start serii, „Wideokracja” to prawdziwy hit 2009 roku, nagradzany między innymi w Amsterdamie, Wenecji czy Toronto . Był też niezwykle chętnie oglądanym filmem na tegorocznym 7 Planete Doc Review Film Festival w Warszawie.

wtorek, 26 października 2010

Dziki Gon

Jeszcze w niedzielę o 23 siedziałem wygodnie w fotelu wrocławskiego kina Helios uczestnicząc, w jednym z ostatnich pokazów pierwszego American Film Festival, a już godzinę później gnałem pociągiem do Warszawy.

Wracałem do codziennych obowiązków, zwyczajnych dni i znajomych kątów. Jednak w głowie grała orkiestra krasnali-górników, walących na przemian oskardami w potężne gongi, domagając się uwagi dla pomysłu, który już od dawna przebijał się do świadomości. Ciężko było tych maluchów zignorować, ale jakoś udało mi się. Caluteńki dzień wytężonej pracy pomagał w tym przedsięwzięciu. Kiedy jednak tylko odłożyłem na bok pracę i położyłem się do łóżka, kapela wróciła z jeszcze głośniejszym repertuarem i nie zważając na moje żałosne kwilenia i błagania, waliła opętańczo w swoje piekielne talerze.

Poddałem się… i założyłem bloga.

Powered by Blogger