czwartek, 28 października 2010

AFF na ogarnięcie się

Na moją skrzynkę e-mailową przyszedł dziś newsletter od American Film Festival. Poinformowano mnie, iż zakończyła się już pierwsza edycja festiwalu, zaserwowano nieco statystyk, oraz, co być może najważniejsze, naświetlono kto został zwycięzcą w obu konkursowych kategoriach (film fabularny i film dokumentalny).

O tym, że festiwal się skończył wiedziałem już wcześniej, bo niemal do samego jego końca byłem gościem we wrocławskim kinie Helios. Okazało się, że nie widziałem żadnego z filmów, które wytypowano, jako zwycięzców, ale to akurat nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem, bo też i nie pretendowałem do takiego zaszczytu.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem reklamę AFF podczas seansów tegorocznej edycji Ery Nowe Horyzonty, od razu w głowie zaświeciła mi się żarówka, jak z „pomysłowego Dobromira”. Chciałem się wybrać na ten festiwal! Później jednak skończyły się wakacje, człowiek brutalnie, niemal na siłę wdrożył się w kierat, pojawiły się codzienne problemy i entuzjazm nieco przygasł, przyciśnięty szarą rzeczywistością. Na szczęście czuwała nade mną moja przyjaciółka, która niemal w ostatniej chwili zapytała, czy zamierzam wziąć się w garść i przyjechać do Wrocławia? Pojechałem.

Od kiedy udało mi się w zeszłym roku spędzić w tym mieście niezwykle relaksujący tydzień, Wrocław stał się dla mnie synonimem odpoczynku. I nie chodzi tu o odpoczynek fizyczny, bo ten niekoniecznie jest mi dany, ale o wytchnienie dla mojego zmęczonego umysłu. Włóczenie się uroczymi uliczkami miasta, przesiadywanie w kinach i restauracjach, zaglądanie w zakazane zakamarki miejskiej infrastruktury, daje wytchnienie od codziennych doznań, bo miasto to, jest tak inne od Warszawy.

Niebagatelny wpływ na tak ukształtowane spojrzenie na Wrocław miała moja przewodniczka, której pieczołowite pochylanie się nad najdrobniejszym szczegółem w tkance miasta nieodmiennie mnie zachwyca i zaraża, czego dowód dałem latem, dając się namówić do napisania kilku notek na bloga (Okiem zewnętrznym 1..6) o pobycie w tym moim, swoistym, nadodrzańskim sanatorium.

I tym razem ugoszczony wspaniale mogłem oddawać się moim ulubionym czynnościom. Spacerom z aparatem w ręku, oglądaniu filmów i gotowaniu. Tym samym, jak zwykle w takich sytuacjach, czas minął tak szybko, że zdziwienie z powodu jego upłynięcia było niezwykle bolesne i zaskakujące. Pociąg, wiozący mnie z powrotem w kierunku domu był smutny, szary i nijaki, a na dodatek sapał tak jakoś przejmująco, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że podziela mój żal.

Właśnie z powodu tej kuracyjnej strony mojej wyprawy do Wrocławia, nie przejmowałem się wcale aż tak bardzo doborem filmów, które zobaczę w czasie festiwalu. Wraz z moją przyjaciółką ustaliliśmy po prostu górny, dzienny limit filmów, oraz zasadę niekolidowania z jej pracą. Podobnie jak podczas letniej ENH i tym razem ten system sprawdził się bardzo porządnie.

Nie mogę też narzekać na filmy, które zobaczyłem, bo trafiły się wśród nich takie perełki jak „Aż po grób” czy „Wyjście przez sklep z pamiątkami”, z których wychodziliśmy zaaferowani, dyskutując o tym co zobaczyliśmy. Udało mi się zobaczyć kilka pozycji zupełnie klasycznych, które widziałem już po raz kolejny, ale za to po raz pierwszy na ogromnym, kinowym ekranie. Trafiły się też oczywiście filmy, które chcę jak najszybciej zapomnieć, ale każde takie doświadczenie jest przecież koniec, końców cenne.

Robert Duvall i Bill Murray
Aż po grób


W organizacji festiwalu widać wieloletnie doświadczenia z kolejnych edycji ENH, więc nie zauważyłem zbytnich uchybień, choć już na samym początku, słabo przeszkolony pracownik kasy wystawił mi źle bilety, przez co swojego karnetu nie zobaczyłem na oczy do końca imprezy i musiałem się czasem z tego tłumaczyć przy wejściu na kinową salę. Nie było to jednak zbyt uciążliwe, a pomyłka może się przecież zdarzyć każdemu. Za to nie było żadnych problemów z informacją, wcześniej rezerwacją i zakupem biletów w sieci, z porządkiem na salach. W kinie Helios rzeczywiście można było czuć się jak u siebie.

Miałem wrażenie, że festiwal cieszył się mniejszą popularnością, niż wspominana tu już kilka razy Era, ale w sumie ciężko się dziwić. Termin, mnogość innych imprez, temperatura, zmęczenie festiwalowym sezonem to wszystko mogło wpłynąć na frekwencje. Sami organizatorzy jednak, w newsletterze, dziękują za liczne i entuzjastyczne wypełnianie sal kinowych. Czy nadrabiają miną? Myślę, że nie i festiwal rzeczywiście można uznać za sukces, oraz wypatrywać jego następnej edycji, już za rok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Powered by Blogger