Kiedy babcia wysyłała mnie po zakupy “do POMu”, znaczyło to po prawdzie sporą wyprawę, jak na te moje niewiele lat. Sklep przyklejony ścianą do “Państwowego Ośrodka Maszyn” mieścił się w sąsiedniej wiosce, ale tak to się złożyło, że nasz dom był ostatni we wsi, czy też, jak do dziś o tym myślę, pierwszy. Po wyjściu za bramę i przejściu drogi byłem już w sąsiedniej miejscowości.
Zbiegałem z naszej grapy na główną drogę i ruszałem wzdłuż tartaku, w stronę parku. Park był plątaniną krzaków, wysokich drzew i wiecznego błota. Tak się składało, że nieczystości z zakładu spuszczano wprost w to miejsce, przez które codziennie przechodziły setki ludzi. Większa część parku to było po prostu cuchnące bajorko, przez które przechodziło się wąską ścieżką wspinającą się w górę po zboczu, na którym stał sklep.