Kiedy spotkałem ją po raz pierwszy, stała na drabinie. Było piękne, czerwcowe przedpołudnie ‘99 roku, a ona wieszała zasłony w oknie swojego pokoju. Byłem okropnie speszony i nieco straciłem język w gębie, kiedy z właściwą sobie pogodą ducha, przywitała mnie słowami: “O! Wyglądasz zupełnie jak na zdjęciach!”. Przytaknąłem, nie bardzo wiedząc co odpowiedzieć. Przez następne lata nauczyłem się, że ten uśmiech i żartobliwy ton to jej znak rozpoznawczy i polubiłem go bardzo.
Od początku mój pobyt w Warszawie był naznaczony jej obecnością. Borykając się z codziennymi problemami, lubiłem się do niej zwracać z prośbą o pomoc. Miała niezwykle jasne spojrzenie na rzeczywistość i proponowane przez nią rozwiązania wydawały się tak oczywiste, że aż dziwiło, że samemu się na nie nie wpadło. Nie mówię, że zawsze były proste, ale nawet te wymagające poświęceń i ciężkiej pracy, nie wydawały się niemożliwe, kiedy do nich przekonywała.