sobota, 30 października 2010

Kiedyś kochałem tą grę!

Z ogromnym sentymentem wspominam lata, kiedy skradałem się nocą do pokoju moich rodziców i na wstrzymanym oddechu włączałem telewizor, sprawdzając czy nie obudzą się i nie dostanę zdrowej bury. Ryzykowałem niezadowolenie moich rodzicieli, żeby móc oglądać finały koszykarskiej ligi marzeń NBA, które wypadały, w zależności od tego gdzie w USA je rozgrywano, między 2 w nocy a 6 nad ranem.

Po pewnym czasie moi rodzice zrozumieli, że nie ma sensu walczyć z moimi dziwactwami, bo koszykówka stała się dla mnie, jak i dla wielu moich rówieśników wtedy, jedną z najważniejszych dziedzin życia. Spędzanie połowy swojego czasu na boisku, a reszty przed telewizorem i przy przeglądaniu gazet o amerykańskiej koszykówce było normą. Niektórzy z was zapewne się zdziwią, ale o dostępie do Internetu nawet jeszcze nam się nie śniło.

Wyrywaliśmy każdy strzępek informacji o naszych idolach, o naszych bogach, gdzie tylko się dało. Składy zespołów znało się na pamięć, każdy z nas miał swój osobisty wzór do naśladowania, po meczach dzieliliśmy się podglądanymi sztuczkami i taktykami, a później testowaliśmy je na boisku.

Moje uwielbienie nieco osłabło, kiedy w czasie Olimpiady z 1992 roku w Barcelonie, miałem okazję posłuchać wywiadów z największymi gwiazdorami Dream Team’u. Co tu dużo mówić, do wielkich myślicieli to oni raczej nie należeli. Jednak nadal grało się dużo w “kosza”, a nawet z moimi boiskowymi kolegami spróbowaliśmy swoich sił w turniejach Trio Basket. Piłka nożna nie miała szans z moim zainteresowaniem koszykówką, co odbywało się przy nieukrywanym żalu mojego ojca, niegdysiejszego napastnika Bielskiego Klubu Sportowego.

Później przyszły studia i rozpad naszego blokowego team’u, następnie pierwsza praca i deficyt czasu, a na koniec rozjechaliśmy się w różne strony kraju. Koszykówki NBA nie oglądałem już od lat, a o codziennej grze nie było nawet co marzyć. Bywały momenty kiedy udawało się w zimie złożyć skład do rozegrania cotygodniowego meczu, ale i one były nieczęste.

Dzisiaj cały wieczór i kawałek nocy spędziłem na pracy, tak jak to się zdarzało już niejednokrotnie wcześniej. Kolejna strona internetowa powstaje pod moimi palcami, a z czaszki mi paruje, jak zawsze kiedy na drodze stają problemy, które trzeba w pocie czoła przezwyciężać. Na zegarze zbliżała się druga w nocy, kiedy stwierdziłem, że czas dać sobie spokój i przespać kilka godzin. Jak widzicie nie udało mi się tego wprowadzić w czyn, a wszystko za sprawą zbiegu okoliczności.

Chcąc zadbać o drapiące gardełko (w koło pełno przeziębionych ludzi) wstawiłem wodę na herbatę i czekając na jej “dojście” rzuciłem okiem na nocne transmisje sportowe. Szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się zobaczyć niczego ciekawego. Jakie więc było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że trafiłem na sam początek derbów Florydy w NBA! Miami Heat podejmuje Orlando Magic! Wspomnienia wróciły jak za dotykiem czarodziejskiej różdżki.

No i siedzę tak sobie przed transmisją meczu, w przerwach pisząc tą notkę. Za chwilkę skończy się druga kwarta tego dość wyrównanego meczu, w którym Miami prowadzi 47-41. Jakoś nie przeszkadza mi, że z zawodników, których znałem nie ma już nikogo. Kojarzę nazwiska gwiazd takich jak Dwight Howard (szkolony obecnie przez bohatera z moich lat, Hakeema Olajuwona), Dwayne Wade czy LeBron James. Od czasu, do czasu na boisku pojawia się nasz Marcin Gortat. Za to na trybunach obok siebie siedzą Pat Riley i Magic Johnson. Tyle lat minęło, a jakby nic się nie zmieniło. Nadal to fantastyczne widowisko, nadal emocji jest sporo, nadal na boisku ciężko pracują wspaniali atleci.

Derby Florydy
Miami Heat - Orlando Magic


Kiedyś naprawdę kochałem tą grę. Dziś pozostało głównie sporo sentymentu. Właściwie to więcej niż myślałem, że zostało, bo siedzę już półtorej godziny po czasie, który wyznaczyłem sobie jako porę do pójścia spać. Mecz właśnie dotarł do połowy swojego czasu, Miami prowadzi 51 do 45 punktów Orlando, a ja idę zrobić sobie kolejną herbatkę i wracam przed monitor, żeby nie stracić drugiej części. Przynajmniej teraz nie muszę się skradać i bać się bury.

3 komentarze:

  1. Heh, miałem podobnie, choć w innych latach. Druga połowa '90, zmierzch Jordana, dominacja duetu Kobe - Shaq. Jako że mieliśmy wtedy jeden telewizor w pokoju u rodziców, chodziłem co tydzień w piątek do kolegi śledzić w TVN transmisje na żywo. Nawet spotkaliśmy się ostatnio pierwszy raz od wielu lat i oglądnęliśmy jakiś mecz (bodaj Bobcatsów :-/).

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie wspomnienie z dzieciństwa związane z koszykówką to upalne letnie wakacje. Wybieraliśmy się całą podwórkową bandą na WAT, gdyż tam były jedyne dostępne boiska do kosza. Jak się Ludowe Wojsko Polskie skapowało, że dzieci, które grają należą do cywilnego plebsu, a nie do wojskowej prominencji to albo nas wyrzucali, albo przymykali oko. Zależy kto był dowódcą warty.

    Teraz na moim osiedlu jest sporo boisk do kosza, ale jakoś mało ludzi gra.

    Sprawdza się jednak stwierdzenie, że zakazany owoc smakuje najlepiej.

    Magia koszykówki polegała chyba głównie na tym, że było to coś amerykańskiego. Wówczas odczuwałem głód tego co amerykańskie.

    Dziś odczuwam przesyt...

    Życzę miłego blogowania, dziś zajrzałem tu po raz pierwszy, ale na pewno nie po raz ostatni :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Może jest tak, a może jednak coś z tego dobrego przyszło. Przecież ludzie młodsi niż ja grają teraz w koszykówkę zawodo na światowym poziomie. Nawet w NBA pojawiają się nasi gracze. Czyli po prostu przeszło to na inny poziom?

    Inna sprawa, że obserwacja jest słuszna. Obok mojego domu są trzy boiska do koszykówki. Ludzi na nich jak na lekarstwo. W czasach kiedy ja grałem, czasem trzeba było się pobić o boisko, a koniec końców, sami sobie postawiliśmy pod blokiem kosz.

    Łatwiej zagrać w koszykówkę na konsoli...

    OdpowiedzUsuń

Powered by Blogger