To była piramidalna pomyłka, połączona z dezinformacją i dobrymi humorami dwojga moich przyjaciół. W taki sposób cyfrowo zrekonstruowana wersja „Sanatorium pod klepsydrą” Wojciecha J. Hasa przeszła mi koło nosa na Erze Nowe Horyzonty, w lecie tego roku we Wrocławiu. Na szczęście nie musiałem długo czekać i wczoraj wieczorem (27 października) udało mi się zobaczyć ten film w Warszawie, wyświetlano go bowiem podczas przeglądu filmów „Has. Bez kompromisu” w kinie Kultura.
Mógłbym teraz pisać mnóstwo na temat wspaniałej roboty rekonstruktorów z Chimney Pot, mógłbym rozpływać się nad geniuszem reżysera, wielowarstwową fabułą, olśniewającymi scenografiami, wspaniałą grą aktorską i wszystko to było by prawdą, którą ubierałbym w ledwo wystarczająco entuzjastyczne słowa. Chciałbym jednak opowiedzieć o czymś zgoła innym…
Tak się złożyło, że akurat ten jeden film z całego przeglądu, został wytypowany, jako taki, który zostanie pokazany równocześnie w ramach Akademii Polskiego Filmu, swoistego dwuletniego kursu historii polskiej kinematografii, organizowanego przez Polski Instytut Sztuki Filmowej i Fundację Film Polski, w kilku miastach naszego kraju. Zwyczajem jest, że przy projekcjach zaliczanych w ramy tegoż kursu, odbywa się również wykład, prowadzony przez znawcę tematu. Wczorajszym prelegentem był dr Marcin Maron, autor będącej na ukończeniu monografii twórczości Wojciecha J. Hasa, czyli osoba jak najbardziej obeznana z tematem.
Sanatorium pod klepsydrą
Marcin Maron rozpoczął swój wykład od kilku słów o trudnościach jakie napotkał film przed rozpoczęciem jego realizacji, zaznaczając jednocześnie, że był on marzeniem reżysera sięgającym początków jego kariery, a może i wcześniejszych. Następnie płynnie przeszedł do Brunona Schulza, na podstawie powieści, którego powstał scenariusz i dalej już bez zbytnich ceregieli zagłębił się w zagmatwaną, pełną symboliki fabułę filmu, opisując wszystkie najważniejsze sceny, opowiadając je ze szczegółami, cytując zarówno kwestie wprost z filmu jak i obszerne fragmenty przeróżnych wypowiedzi na temat dzieła, tak samego jego twórcy, jak i przeróżnych znawców kina. Przy tym wszystkim nie sposób było uniknąć wrażenia, że czytając z kartki, zapoznajemy się bezpośrednio z fragmentami powstającej monografii, a może pracy doktorskiej wykładowcy („Doświadczenie czasu w filmach Wojciecha J. Hasa”).
Przez jakiś czas publiczność dzielnie znosiła, nudnawy i okraszony karkołomnymi konstrukcjami językowymi wywód, jednak w końcu zaczęła cichymi szeptami, a później dość głośnymi komentarzami, wyrażać swoje zniecierpliwienie. Kiedy podczas kolejnego barwnego opisu sceny z filmu, który dopiero mieliśmy obejrzeć, jeden z moich sąsiadów rzucił „A może byśmy w końcu sami to zobaczyli?”, do wybuchu wesołości dołączyło już całkiem sporo ludzi.
Ciężko odmówić dr Marcinowi Maronowi wiedzy i zapału do jej przekazywania, ale prawdę powiedziawszy nie sądzę, aby duża część widzów zrozumiała wiele z jego wykładu, zwłaszcza jeśli, podobnie jak ja, nie oglądali wcześniej tego filmu. Siedząca obok mnie słuchaczka Akademii Polskiego Filmu, skomentowała całą sytuację słowami: „Słyszałam tu już przy okazji zajęć wielu wykładowców, ale żaden z nich nie potrafi ciekawie opowiedzieć o filmie, którego projekcja nas czeka”.
Po przeszło 50 minutach od rozpoczęcia wykładu, nareszcie na ekranie zobaczyliśmy pierwsze sceny filmu. Kiedy ten się skończył i publiczność ruszyła do wyjścia, dr Maron spróbował zachęcić do udziału w dalszej części spotkania, w czasie którego zapraszał do dyskusji na temat filmu. Jednak rejterada trwała na całego. Nawet próba opowiadania (dlaczego dopiero teraz?!) o kłopotach w jakie wpadł Wojciech J. Has, po nagrodzie dla „Sanatorium…” w Cannes, nie powstrzymała większości ludzi od opuszczenia sali kinowej.
Nieumiejętność opowiadania o filmie w sposób zrozumiały dla szerokiego grona odbiorców, zaplątanie się w tematy, którym filmoznawcy poświęcają dziesiątki poważnych prac, podczas 45 minutowego wykładu przed projekcją w kinie, szczegółowe rozpatrywanie scen z filmu, wraz z dokładnym ich opisem oraz interpretacją, spowodowały, że czas ten uznałem za zmarnowany. A przecież zarówno wstęp do prelekcji, jak i próba zainteresowania historią filmu po jego projekcji wyraźnie wskazywała na to, że o „Sanatorium pod klepsydrą” można mówić ciekawie, zrozumiale i zachęcić widzów do studiowania tego niezwykłego dzieła, bo przecież każdy z nas, chciałby do niego wrócić jeszcze nie jeden raz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz