piątek, 10 sierpnia 2012

Królowa, Mona i gniewne bzyczenie

Miałem mocne postanowienie poprawy i chęć pisania na blogu, ale realia są nieubłagane. Dzieje się tyle, że ledwo nadążam za własnymi myślami, a kiedy mam już chwilę czasu tylko dla siebie, mam też tysiąc pomysłów jak go wykorzystać. Często kończy się na odpoczynku, czy też jakiejś czynności, która nie wymaga absorbowania mózgu, co na to samo wychodzi. Kiedyś jednak musi nadejść tego kres. Może to właśnie teraz?

W zapasie mam przynajmniej kilka spraw, o których chciałbym napisać. Wszystkie są mocno zaległe i już nie tak ładnie poukładane w głowie jak bym chciał, ale mam nadzieję, że wybaczysz mi potencjalny czytelniku, a ja ze swojej strony postaram się jednak cokolwiek wartościowego zawrzeć w mojej pisaninie. A zacznę chyba od wydarzenia sprzed miesiąca, w którym przypadkiem wziąłem udział. A zaczęło się to wszystko tak…

Jarek nie odzywał się do mnie od dłuższego czasu, nad czym bolałem bardzo, ale i ja byłem zabiegany i on, takie życie. Tym większa była więc moja radość kiedy zaczepił mnie, nie byle jakim pytaniem: “Co robisz w weekend?” W takim pytaniu kryje się obietnica czegoś grubszego, zważając na to, że na co dzień dzieli nas przeszło 350 kilometrowa odległość. Okazało się, że Jarek wybiera się na “Rock In Wroclaw Festival” i szuka miejsca do spania.

Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że to w dużej mierze pretekst, żeby wybrać się w moje okolice, zwłaszcza, że drugim pytaniem Jarka było: “A może wybrałbyś się ze mną?”. Nie planowałem przyznam szczerze, ale pomysł wydał mi się z miejsca tak dobry, że nie dość, że potwierdziłem, to kazałem jeszcze zebrać tyłek w troki Magdzie i wybrać się z nami. W ten oto sposób, po szybkiej akcji w bileterii, staliśmy kilka dni później przed bramkami ochrony pod wrocławskim stadionem, zastanawiając się, jakim cudem w mojej torbie znalazła się caluteńka flacha nowiutkiej perfumy i jak ją przemycić, żeby ochrona nie kazała mi wywalić kupy forsy do śmieci. Udało się.

Kiedy z rozczarowaniem przyglądaliśmy się temu co do picia, tudzież jedzenia można dostać wokół stadionu, w środku grała już pierwsza kapelka. Wiem tylko, że nazywała się “Power of Trinity” i zgodnie z formułą powinna być kapelką rockową, ale nie udało mi się usłyszeć ani jednego ich kawałka. Kiedy w końcu ruszyliśmy w kierunku naszych miejsc na płycie stadionu, trwała przerwa a ludzi starał się zagadywać konferansjer. Niestety był w tym kiepski o czym mogliśmy się przekonać w trakcie całego wieczoru.

W końcu na scenie pojawia się zespół IRA, który w tym roku gra serię koncertów uświetniających 25 rocznicę powstania zespołu. No dobra, nie ma co być delikatnym, kiedy mówi się o muzykach rockowych. To, co zagrała IRA tego wieczoru, nie uświetniło by nawet ciocinych imienin. Bez energii, bez pomysłu, z repertuarem, który rozszerzał w niedowierzaniu oczy zebranych fanów rockowego brzmienia. Kiedy na stronie festiwalu czytałem słowa: “IRA zaprezentuje w nowych – zaskakujących – aranżacjach. Pojawią się też utwory wcześniej niewykonywane na koncertach.” wyobrażałem sobie nie do końca to co dostałem. Zaskoczenie było na pewno, a utwory były niewykonywane na koncertach z całą pewnością nie bez przyczyny.

Artur Gadowski zachęcał raz po raz ze sceny: “Zaśpiewajmy razem!” po czym śpiewał piosenki, których nie kojarzył nikt z otaczających mnie ludzi, którzy z równie głupimi co ja minami rozglądali się na boki, czy ktoś to zna i próbuje śpiewać. Na koniec nareszcie pojawiły się dwa poduchowe przeboje “Specjalnie dla pań!” jak reklamował wokalista. Mocniejszego brzmienia niestety nie dane nam było usłyszeć w żadnym momencie, poza tym kiedy na scenie gościnnie wystąpił Tomasz Lipnicki. Może to i lepiej, bo IRA wyglądała jakby nie była w stanie podołać zbyt wielkiemu wysiłkowi.

Wiem, jestem wredny, ale kiedy zespół skończył grać, odczułem prawdziwą ulgę. Potem zaraz jednak lekki niepokój, bo następnej kapeli nie kojarzyłem wcale. Kiedy chłopaki z Nashville zaczęli pojawiać się na scenie, zapachniało latami 60-tymi; fryzurki modelowane żelem, skórzane kurtki, białe podkoszulki i drapieżne, wyzywające spojrzenia. Kiedy popłynęły pierwsze dźwięki romantic rock n’rolla wiedziałem już, że jest dobrze.

Zespół Mona, bo to on właśnie występował przed nami, był w Polsce już drugi raz, po zeszłorocznym koncercie w warszawskiej Stodole. To całkiem nieźle jak na zdobywców MTV Award dla debiutu z 2011, wypada się cieszyć, zwłaszcza że na scenie działo się dużo i dobrze. Czasem lirycznie, czasem ostro i bez pardonu, ale zawsze na 100%. Z muzyków pot lał się strumieniami, a ja w końcu zacząłem się bujać.

Zespół kupił mnie bez reszty. Osobiście najbardziej podobał mi się energetyczny i zadziorny utwór “I seen”, ale publiczność najżywiej zareagowała na przebój o dość już ugruntowanej renomie “Shooting the Moon”.

Mona–Shooting The Moon

 

Nie miałbym nic przeciwko wybraniu się na koncert, na którym to zespół Mona byłby gwiazdą wieczoru, ale tamtego dnia, byli tylko supportem dla tego co właśnie miało nadejść. Na scenę wkroczył tłum techników, który został nagrodzony oklaskami, jakby już był oczekiwaną gwiazdą wieczoru, czuło się rosnące podniecenie. Szybko przearanżowana scena została w końcu zasłonięta wielką, czarną szmatą z charakterystycznym logo zespołu “Queen”!

Póki na scenie trwają przygotowania pozwolę sobie szybciutko opowiedzieć o mojej fascynacji brytyjską kapelą, która przebiła chyba każdą z moich wczesno-młodzieńczych, muzycznych fascynacji. Nim na dobre wgryzłem się w ich repertuar, pojawia się płyta “Innuendo”, fenomenalna wręcz, a wkrótce później umarł genialny frontman, Freddie Mercury. Jak całe rzesze polskich fanów nie miałem okazji nigdy zobaczyć go na żywo, dlatego kiedy okazało się, że gwiazdą “Rock in Wroclaw Festival” będzie grupa Queen wzmocniona wokalem Adama Lamberta, narodził się pomysł, zrealizowany dzięki Jarkowi, żeby może choć tak poczuć na żywo tę muzykę, którą latami katowałem rodziców z głośnika mojego Kasprzaka.

Kiedy popłynęły pierwsze dźwięki utworu “Flash” napięcie sięgnęło zenitu, a później kurtyna poszła w górę a na scenie pojawił się Brian May w skrzydlatym pledzie, przypominający czarodzieja Gandalfa. Muzyka płynnie przeszła w “Seven Seas of Rhye” i dałem się porwać. W połowie ogromny sentyment, w połowie energetyczność koncertu zabrała mnie do miejsca gdzie chciało by się być częściej.

Za perkusją zasiadał ubrany na biało Roger Tylor, który czasami zastępował przy mikrofonie wokalistę Adama Lamberta czy Briana Maya, w tych momentach jego klasyczną rolę w zespole przejmował jego syn – Rufus.  W repertuarze Queen nie brakuje przebojów i co by dużo nie mówić, cały koncert był jakby zapisem “Greatest Hits”. Chyba jedynym dla mnie zaskoczeniem było wybranie “Dragon Attack”, bo mimo, że to świetny kawałek, to jednak słabiej znany szerszej publiczności.

Choreografie na scenie były oszczędne ale przemyślane i bardzo plastyczne, na wielkich telebimach mogliśmy oglądać to wydarzenia ze sceny, to ujęcie z gryfu gitary Briana Maya, to fragmenty teledysków, zapisy video dawnych koncertów, dynamiczne wizualizacje. Z największym aplauzem spotkały się te momenty kiedy z ekranów “śpiewał” dla nas sam Freddie, w “Love of my Life” czy “Bohemian Rapsody”. My zaś mogliśmy sobie już klasycznie pośpiewać do zaczepek wokalisty, powtarzając za nim krótkie wokalizy, a potem poklaskać w “We Will Rock You” czy “Radio GaGa”.

Kiedy koncert kończył się utworami “The Show Must Go On” i “Bohemian Rapsody” wiadomym było, że bis musi być mocny i energetyczny i taki był. Ostatnim utworem przed “God Save the Queen” było wykrzyczane z tysięcy gardeł “We are the Champions”. Schodziłem z płyty wzruszony i szczęśliwy. Nigdy nie zobaczę oryginalnego zespołu Queen na scenie, ale przeżyłem tam coś co warto było przeżyć i zapamiętać.

Jak mam podsumować ten wieczór? Po pierwsze musiałem przed znajomymi odszczekać wszystkie ironiczne komentarze pod adresem Adama Lamberta, bo naprawdę dał sobie radę świetnie. Nie sposób ścigać się na głos z Mercurym, ale wykonaniom Lamberta ciężko było by coś zarzucić. Nie usiłował naśladować nieżyjącego gwiazdora, nie próbował na scenie zająć jego miejsca, pasował wspaniale do reszty kapeli.

Złośliwi mówią, że Brian May i Roger Tylor odcinają kupony od dawnej sławy, ale oby więcej było ludzi, którzy odcinają je w taki sposób jak oni. Pokładów umiejętności, energii i rześkości, którą zaprezentowali na scenie zazdrościć jej musieli cholernie muzycy IRY, którzy przy tych rockowych “dziadkach” wypadli jakby już właściwie nie żyli.

Jestem niesamowicie wdzięczny i moim przyjaciołom i całemu temu zbiegowi okoliczności, że nie tylko na żywo usłyszałem mistrzowską muzykę mojej wczesnej młodości, ale jeszcze poznałem nową, ciekawą kapelę, której będę się pilnie teraz przyglądał. To był naprawdę udany wieczór!

4 komentarze:

  1. Ech ;) Fajnie było to prawda ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. http://www.youtube.com/watch?v=yKRDX9knuy4 :)

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja dopiero dziś ten wpis przeczytałem! :O
    Zwalam na urlop! ;P
    Ale dzięki temu mogłem sobie przypomnieć miłe chwile! :)
    Muszę Was znowu odwiedzić na tym dalekim południu!

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj miło było :). U nas na południu jeszcze ładna pogoda i zamierzamy to utrzymać póki się da. Wiesz jak dojechać jakby co :).

    OdpowiedzUsuń

Powered by Blogger