poniedziałek, 15 października 2012

Drobny kawałek nieba

William Gibson to zdecydowanie jeden z tych pisarzy, którzy dla mojego pokolenia otworzyli nową drogę i nauczyli nią podążać. I mimo, że tamta droga już dawno się gdzieś zagubiła, a ta na którą skręciliśmy zaprowadziła na manowce, to w momencie kiedy się z nim zaznajamiałem to było coś tak rozpalającego zmysły, że aż do dziś nie mogę o tym zapomnieć. Są takie fragmenty jego książek, które mocno utkwiły w mojej pamięci, kawałki dialogów, skrawki opisów.

Jest taki fragment gdzieś, zaraz na początku “Graf Zero”, gdy podróżujemy wraz z głównym bohaterem, który nagle zbacza z drogi, którą obrał wcześniej. Gibson pisze wtedy:

Na Heathrow z białej kopuły nieba nad lotniskiem oderwał się wielki kawał pamięci i runął prosto na niego.

Ależ działał na mnie wtedy i wielokrotnie później ten, chyba nieco nazbyt kwiecisty, sami przyznacie, zwrot. Cóż, dziś jeden z moich kawałków nieba zerwał się i trafił mnie na rogu ulicy Ruskiej i Kazimierza Wielkiego we Wrocławiu. Po przejściu dla pieszych, w moim kierunku szedł niewysoki mężczyzna, z potarganymi, pozostającymi w nieładzie włosami. W wyciągniętej przed siebie ręce niósł klatkę na ptaki, na której skupiała się cała jego uwaga. Odruchowo podniósł nogę aby wstąpić na krawężnik i nie zwalniając ani na chwilę kroku, minął mnie i zniknął gdzieś za rogiem.

Mam wrażenie, że miał na sobie spodnie w kant i skórzaną kurtkę, ale być może tylko dopowiedziałem to sobie do pełnego jego obrazu, bo przyznać muszę, że spojrzałem na niego tylko przez ułamek sekundy. Resztę czasu zajęło mi obserwowanie dwóch papużek falistych, które starały utrzymać się na drążkach ich podrygującego środka transportu. Staram się sobie przypomnieć. Jedna była chyba niebieska, a druga żółta, ale nie pokusiłbym się o dokładniejszą próbę określenia mutacji. Zresztą to nieistotne, bo ten krótki widok, popularnego w Europie ptaszka ozdobnego otworzył jedną z moich skrytek pamięciowych i wypuścił na świat coś bardzo przyjemnego.

Nie wiem ile miałem lat? Może 6, może niewiele więcej? Jest maleńka szansa, że troszeczkę mniej. Tak czy inaczej musiały to być wczesne lata 80-te. Mój tato pracował wtedy w “Finexie”, czyli Zakładach Przemysłu Wełnianego im. Pawła Findera w Bielsku Białej. Sporo podróżował po kraju, a jako że firma była jednym z eksportowych przedsiębiorstw Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, spotykał różnych ludzi, z różnych stron świata. Z każdej podróży tato przywoził nam maleńkie upominki, jakby wynagradzając swoją nieobecność. Czasem to były zakupione gdzieś w Pewexie gumy Donald, innym razem czekoladki od poznanego oficera Wojenno-Wozdusznyj Sił.

Któregoś razu tato spotkał się bodaj z jakimiś biznesmenami z Brazylii, będę musiał go o to zapytać, ciekawe czy będzie pamiętał. Dość tego, że z podróży przywiózł nam wtedy papierowe etykiety produktów przędzalniczych (chyba) firmy, której przedstawicielami byli biznesmeni. Miały kształt elipsy i około 20 centymetrów wysokości, pewnie połowę tego na szerokość. Były bardzo kolorowe i piękne. Nie pamiętam co znajdowało się na wszystkich ich rodzajach, ale przynajmniej na dwóch, wyrysowano z wielką pieczołowitością, właśnie papużki faliste.

Co to były za czasy. Taki prezent sprawił mi większą radość niż samochodzik, czy klocki. Czegoś takiego po prostu nie było wtedy pełno wokół, jak ma to miejsce dziś. Fajnie było pochwalić się kolegom moimi etykietkami, widzieć ich zachwyt i móc obdarować najlepszego jedną z nich. Te dwie etykietki z papugami podarowałem też mojej kuzynce, a raczej córce mojej ciotecznej babci, ale zaraz, najpierw potrzebna jest mała dygresja.

Moja babcia cioteczna jest i zawsze była osobą bardzo ciepłą w stosunku do mnie i spędzałem u niej niemało czasu. Raz o mało nie zostałem przez nią “porwany”, ale późnym wieczorem, już grzecznie ubranego w pidżamkę, “uratowali” mnie rodzice. Śmieszna historia. Ale wracając do tematu. Córka tejże babci, moja kuzynka, jak zawsze na nią mówiłem, bawiła się ze mną, zajmowała się mną, czytała bajki, a w końcu nauczyła mnie czytać, zanim jeszcze poszedłem do zerówki. Obie te kobiety, od zawsze charakteryzowało niezwykłe ciepło w stosunku do zwierząt, tych domowych, hodowlanych, ale również wszelkiego rodzaju odratowańców i przybłęd. Stąd ich dom zawsze przypominał małą menażerię.

W czasie, o którym opowiadam, w pokoju mojej kuzynki pojawiła się klatka z papużkami falistymi. Wtedy też po raz pierwszy zetknąłem się z tymi ptaszkami. Jedna z papużek w małej budce przyczepionej do klatki złożyła jajka i wyrzuciła wszystkie pozostałe do spania na drążkach, zazdrośnie strzegąc swojego skarbu. Cała moja rodzina z zainteresowaniem śledziła postępy w wysiadywaniu jaj i pytała wciąż “czy aby już?” A potem przyszedł ten dzień, kiedy babcia odpowiedziała “już”.

Nie wiem czy to był mój pomysł, a może raczej podsunęło mi go któreś z rodziców, że mogło by być miłym pomysłem, abym idąc w gości, zobaczyć małe papużki, dał dwie z moich etykietek kuzynce? Właśnie te z wizerunkiem papużek, te które tak bardzo lubiłem. Zapakowałem je pieczołowicie i ruszyliśmy w gościnę.

Młode papużki były strasznym rozczarowaniem. Małe, pomarszczone, pozbawione barwnego upierzenia, ślepe robale leżały sobie równiutko w budce przy klatce, a ich matka syczała na nas i wrzeszczała kiedy im się przyglądaliśmy. Z nabożeństwem niemal dałem kuzynce etykiety, mówiąc, że to z okazji wyklucia się młodych, a ta straszliwie się ucieszywszy, obiecała że przyozdobi nimi klatkę swoich ptaszków.

Pamiętam jak dziś następne odwiedziny u kuzynki i zawód, że na klatce nie ma “moich” etykiet. Jakież było moje przerażenie i złość kiedy dowiedziałem się co się stało. Otóż dzielna, ptasia matka, w nocy, po tym kiedy kolorowe, papierowe obrazki zawisły na klatce, wciągnęła je do środka, a następnie swoim własnym dziobem poszarpała je na wąskie paseczki, którymi wyłożyła budkę, aby zrobić ją jeszcze przytulniejszą dla swoich maleństw.

Już więcej nie chciałem oglądać papużek! Byłem wściekły barbarzyństwem głupiego ptaka i nie mogłem pojąć jak to się mogło stać, że obiekt mojej dumy i radości skończył w tak podły sposób?!

Cała ta historyjka przeleciała mi przed oczami zanim zszedłem z pasów po drugiej stronie ulicy  Kazimierza Wielkiego we Wrocławiu. Niemal 30 lat po tamtym zdarzeniu. Uśmiechałem się do siebie jeszcze przez długi czas i musiałem tu o tym napisać. Uwielbiam czasem to co kryje się w zakamarkach mojej głowy i wychodzi na zewnątrz w tak nieoczekiwanych momentach. A wy? Macie takie historyjki do opowiedzenia?

2 komentarze:

Powered by Blogger