czwartek, 28 lipca 2011

Fałszywo jesienne miniatury

Już wieczór. Siedzę w powyciąganych spodniach od dresu i t-shircie, w którym nie odważyłbym się wyjść na zewnątrz. Z potarganymi włosami i włochatą brodą, celującą we wszystkie strony świata, muszę wyglądać niczym jakiś nawiedzony prorok z hipermarketowego parkingu. Raz po raz sięgam po ogromny, czerwony kubek, z którego paruje gorąca, aromatyczna herbata. Pociągam siorbiący łyk i odstawiam go z dala od siebie, tak aby przypadkiem nie włożyć pędzelka do niego, zamiast do pojemniczka z mętną, wszechkolorową wodą.

Pędzel wędruje od szklanej fiolki z farbą na papierowy ręcznik, o który wycieram nadmiar farby. Szare smugi pozostawione przez grzeczne i wytrwałe włosie przywodzą na myśl strugi deszczu. Przenoszę pędzel na metalową figurę i cierpliwie miotełkuję ją, obserwując jak z czarnego płaszcza podkładu wyłania się konstrukcja modelu.

Mój świat zamknięty jest do żółtej plamy światła lejącej się z klosza lampy na stół i spadającej gdzieniegdzie pod stopy. Podnoszę głowę i długo muszę przyzwyczajać wzrok do ciemności, aby dojrzeć kanciasty kształt lodówki, a za nim łuki i szpikulce suszących się kuchennych utensyliów. Odwracam głowę i spotykam spokojny wzrok mojego kota, przebudzonego skrzypieniem obracającego się fotela. Za oknem jest zupełnie ciemno, dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że jest już po północy, choć umysł okłamuje mnie, sugerując, że jest znacznie wcześniej.

* * *

Z matczyną delikatnością, poduszka przytula moją głowę do swojego ciepłego ciała. Dla kontrastu na nogach czuję ostre szpilki pazurków, zaciskanych z rozkoszy łapek Wronki. Wskoczyła na łóżko kiedy tylko się położyłem i usadowiła wygodnie na przyjemnie napiętym materiale hamaku mojej kołdry. Przez otwarte drzwi balkonu noc wchodzi do pokoju, obejmując powoli we władanie ostatni jego ciepły kąt. Gdzieś tam pośród szumu ulicy słychać liście, szaleńczo szarpane przez kochanka drzew – wiatr.

Powieki zaczynają opadać kiedy nagle w znajome dźwięki zakrada się nowy rytm, nocny burzyciel spokoju, deszcz. Najpierw słychać werble podpowiadające rytm. Na plexiglasowym daszku maszerują tam i na powrót pa tatata tatata tata ta ta, tatata tatata tata ta ta, w tle powoli dołączają do niego delikatne smyczki, pląsając wkoło piechurów i zalotnie uśmiechając się do nich.

Wreszcie niebo otwiera się i oto jest! Ostrym, dźwięcznym tanem, w pląs włącza się wąsaty klarnet, w niebieskim kubraku, porywa do tańca rumianą dziewoję. Brzmi jego radosne Paaaaaa parararara rarara rarara pa ra ra parara prarara. Dziewoja tuli się do niego, kręcąc szalone piruety, coraz dalej i dalej. Ale kiedy tylko para znika z oczu pojawia się kontrafagot, kopiując poprzednika w jego świdrującym Paaaaaa parararara rarara rarara pa ra ra parara prarara i porywając kolejną czarnowłosą piękność w tan.

Raz za razem kolejni tancerze stępują z niebios w postaciach rogów, trąbek, puzonów, saksofonów, fletów, obojów i angielskich rożków. W tle walą kotły, płonie niebo i wali się świat w rytm coraz głośniejszego Paaaaaa parararara rarara rarara pa ra ra parara prarara. Ostatkiem świadomości spoglądam w cud oczy tancerki, która u szczytu stołu kręci się i wiruje, ścigana przez podnieconych jej energią mężów, a w tle szalone osiemnaście taktów wygrywa smyczkowy kwintet Paaaaaa parararara rarara rarara pa ra ra parara prarara. Iberyjska piękność puszcza w moim kierunku najsłodszego całusa. Zasypiam.

* * *

Siedzę przy jasnym stole, obok wielkiego okna “Mleczarni Jerozolimskiej”. Powoli dłubię widelcem w jajecznicy z pieczarkami, gryząc moje późne śniadanie. Ręka bezwiednie sięga do talerza pełnego aromatycznych ogórków małosolnych i unosi kolejnego ku ustom. Wsłuchując się w chrupanie między moimi zębami spoglądam przez szybę, wprost na chodnik pełen życia. Nie jest to jednak radosne, pełne pasji kąsanie soczystych dni, przypomina raczej obowiązkowe łykanie tabletek szarej codzienności.

Oni, otuleni w szare drelichy, krzykliwe ortaliony, wytarte dżinsy, pochylają się pod nienaturalnymi kątami, próbując przerwać zasłony wiatru. Z rozwianym włosem, z trudem łapiąc oddech, czerwoni od wysiłku, łzawiąc i zasłaniając się rękoma, walczą z niewidzialnym wrogiem. Deszcz ostrymi igiełkami kłuje odsłonięte partie ich ciał, potęgując tylko frustrację i złość na świat.

A ja za taflą szkła próbuję wyobrazić sobie dźwięk kropel na chodniku, pisk dziewcząt, ochlapanych przez samochód i przekleństwa młodzieńca o czerwonej z wysiłku twarzy. Przegryzam na pół kolejnego ogórka, słuchając jak ciche chrupnięcie zlewa się z epileptycznym tańcem otrząsanego parasola. Widelec drapiący powierzchnię talerza zastępuje dźwięk hamującego autobusu, szuranie butów odgłosy zmęczonego nieba i tak sobie muzykujemy w rytm wyuczonego ruchu, usta – stół, próbując smakiem zastąpić radości lata.

* * *

No i gdzie to lato? Ja jestem tu! A moja aura upalna, pachnąca rozgrzaną skórą i włosem roześmianym? Gdzie?! Dlaczego tak sobie jesienno tutaj chlipię i tęsknię? Wszak na to przyjdzie jeszcze czas…

3 komentarze:

  1. Jeśli tak bardzo pragniesz lata, to chyba będziesz musiał zmienić współrzędne geograficzne swojego zamieszkania. Nie wygląda na to, aby pogoda miała nas rozpieszczać. Ja z drugiej strony cieszę się, że nie ma upałów :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Toż to teraz mamy monsun nurmalnie, a zaprawdę powiadam Ci, nie ma nic "przyjemniejszego" niż wracanie w zapchanym autobusie gdy na dworze 28 stopni, deszcze i wilgodność 143% eh.

    Ale z całego wpisu i tak chciałbym wyrazić solidarność w maczaniu pędzelka w herbacie/kawie;]

    OdpowiedzUsuń
  3. Ależ wysmakowane miniatury...

    OdpowiedzUsuń

Powered by Blogger