piątek, 2 listopada 2012

Dlatego że byliście

Rodzice przyjechali odwiedzić mnie we Wrocławiu, wraz z nimi mój najmłodszy brat. Chcę im pokazać coś ładnego w mieście. Wychodzimy z mieszkania i idziemy w kierunku przystanku komunikacji miejskiej. Droga zadziwiająco przypomina tę na przystanek PKS w mojej rodzinnej wsi. Przechodzimy pod zwalistą konstrukcją mostu, po prawej mijamy miejsce letnich kąpieli i zakręcającą po łuku drogą, pamiętającą znacznie lepsze czasy, dochodzimy do murowanej bryły wiaty.

Brat ma ze sobą rower, prowadzi go obok siebie wytrwale, nie chcąc wyprzedzać nas zbytnio. Z tym rowerem będzie problem kiedy podjedzie autobus miejski. Ten, który się właśnie zbliża jest straszliwie zapchany, ale szczęśliwie ma w tylnej części ogromne nadkole, na którym nie sposób usiąść, ale można bezpiecznie położyć na nim rower. Nigdy w życiu nie widziałem takiego autobusu. Rodzice wsiadają z tyłu, ja przednimi drzwiami, muszę kupić dla nas bilety u kierowcy. Przedziela nas tłum pasażerów.


Kiedy kupuję bilety słyszę jakieś zamieszanie z tyłu, rośnie we mnie niepokój, w jakiś sposób wiem, że dotyczy to mojej rodziny. Kasuję bilety i czekam na przystanek, aby wybiec przednimi drzwiami i wsiąść z tyłu. Jestem zdziwiony, jest spokojnie, tylko mój brat, który w międzyczasie zamienił się w drugiego, nieco starszego, stoi wciśnięty w róg i posępnie patrzy w pustkę, którą jego umysł stworzył specjalnie w tym celu dla niego.

Podchodzę do brata. Choć widzę, że to ten starszy z nich, uczucia jakie do niego żywię są nadal bardzo opiekuńcze, jak do tego najmłodszego. Pytam go co się stało? Starając się bagatelizować słowa, które wypowiada, jednocześnie jest tak pełen goryczy. Mówi, że “oni” zaczepiali go bo nosi kurtkę z kożuszkiem. Dzieci potrafię być okrutne, choć te są wysokie, łyse i z pozbawionymi inteligencji maskami przylepionymi do twarzy. Pocieszam brata(ci), że nie ma się powodu przejmować idiotami, ja sam, wskazuję, też noszę kurtkę z kożuszkiem.

Wysiadamy chwilę później, nie wiem ile trwała podróż, ale w rzeczywistym świecie jestem już pewien, że jestem w rodzinnych stronach, ledwo kilometr od domu. Idziemy wzdłuż wielorodzinnych domów stojących przy drodze, szczęśliwy mówię rodzicom, że idziemy w odwiedziny do kogoś, z kim spotkanie na pewno będzie im miłe. W głębi głowy jednak nawet ja nie wiem do kogo, tylko istota poruszająca pacynką jaką się stałem, ma tę wiedzę i nie chce się nią dzielić.

Rower brata zniknął, ale nie budzi to niczyjej obawy. Niemalże gęsiego idziemy pozbawionym chodnika poboczem i oglądamy fasady domów. Na niektórych z nich widzę duże litery, układające się w imiona i nazwiska kobiet. Nie wiem skąd, ale wiem, że to imiona i nazwiska zmarłych w tych domach. Same litery też są niezwykłe. Wycięte z grubej tektury, wypełnione kawałkami scen jak z późnośredniowiecznych obrazów religijnych. Dziesiątki ciekawskich główek spogląda jak przez okna do naszej rzeczywistości, sceny realistyczne zlewają się z symbolicznymi, ludzie w objęciach kościotrupów, wózki ciągnione przez osły, a wszystko w barwach brązów i żółci.

Rodzina zwraca uwagę na te literki, a ja dzielę się z nimi swoimi przemyśleniami. Skąd się wzięły? Robi je miejscowy, wioskowy rzemieślnik – mówię i na potwierdzenie swoich słów wskazuję na tablicę ogłoszeniową, na której wisi “kompletny” obraz, z alegorycznymi scenami, ciekawskimi ludźmi, kościotrupami i osiołkami. Wisi jakby czekając aż ktoś weźmie ogromne nożyczki i wytnie z niego literki na front kolejnego domu.

Nie daje mi to spokoju, nie wiem dlaczego uważam, że te osoby umarły? Jakby ma uspokojenie mojej niepewności przed oczyma rozgrywa się scena, mająca utwierdzić mnie w swoich racjach. Przez okno jednego z TYCH domów widzę ludzi o martwym wyrazie twarzy, krzątających się wkoło stołu, na którym otwarte leżą kartonowe pudła. Zupełnie takie, jak w hollywoodzkich filmach, do których swoje rzeczy osobiste pakują ludzie, którzy zostali zwolnieni z pracy. Tutaj również trwa pakowanie przedmiotów, które zmarłej nie będą już potrzebne.

Wchodzimy do jednego z domów. Czy ja to zaproponowałem? Czy jesteśmy u celu obiecanej rodzicom wizyty? Wnętrze przypomina dom mojej babci, nagle znalazłem się kilkaset kilometrów dalej w naszej rzeczywistości. Nie wiem co dzieje się z bratem, moi rodzice idą  do przodu a ja nagle zdaję sobie sprawę, że w ręce trzymam przedziwny przedmiot wykonany z filcu. Przypomina fez, ale ma zaszytą dolną część i nie da się założyć go na głowę.

Kiedy mijam kuchnię fez nagle ożywa w moich rękach, jednostajnym rytmem, niby biciem serca ukrytego w środku, które nasila się im bliżej drzwi do kuchni jestem. Wchodzę do środka i widzę trzech muzyków. Nie wiem skąd wiem, że są muzykami, nigdzie nie widać żadnych instrumentów. Wszyscy ubrani są na czarno. Jeden z nich, potężny człowiek o rudo płowej czuprynie i sumiastych wąsach odwraca się do mnie z uśmiechem. Tłumaczę mu, że ten przedmiot nagle ożył, że jest w nim coś dziwnego.

Im dłużej tłumaczę tym czuję się mniejszy, bardziej dziecinny, wewnętrzna bryła kuchni zaczyna się zmieniać i wkrótce patrzę na nią i sumiastego wąsa z żabiej perspektywy. Bierze do ręki ożywiony biciem serca fez i przysuwa sobie do ucha, chwilę skupia się na tym co w środku po czym oddaje mi go. Jego ogromna, ciepła dłoń tarmosi moje włosy kiedy uspokajająco mówi – Wszystko w porządku mały kolego.

Wychodzę z kuchni i kieruję się do stromych schodów na piętro. Są długie, a z perspektywy oczu małego chłopca, z perspektywy moich oczu, zasłaniają wszystko, co może być na górze. Ja jednak wiem co tam jest. Znam ten dom. Wchodzę do sypialni na piętrze, a fez znów ożywa, zaczyna łomotać miarowo budząc we mnie niepokój. W sypialni jest dziewczyna, nie dorosła, ale starsza ode mnie i znacznie wyższa. Gdyby moi rodzice wyszli do pracy chętnie zostawili by mnie w towarzystwie kogoś takiego. Mówię jej o fezie. Spogląda na mnie i mówi coś, ale nie słyszę snów. Czy to moja kuzynka?

* * *

Nie przepadam za przebudzeniem, zwłaszcza z głębokiego snu, a tak często bywa rano, kiedy obowiązki zawodowe nie pozwalają się spóźnić i trzeba nastawić budzenie w telefonie komórkowym. Nawet najdelikatniejsze dźwięki muzyki są nieprzyjemne i stawiają mnie na nogi rozdygotanego, jakbym dopiero co się narodził i przeżywał szok znalezienia się w nowym środowisku. Gdzieś pod kopułą czaszki plątają się ostatnie wspomnienia senne, które nakładają się na rzeczywistość, pozostawiając mnie w niepewności co jest prawdą a co fałszem. Dawno już nauczyłem się otrząsać się z nich szybko, ćwiczenie mózgu, które podświadomie wyrzuca nieprawdziwe i rozpoznaje otoczenie. W kilka sekund jestem przytomny, ale to nie znaczy, że szczęśliwszy.

Czy to z powodu tego przyzwyczajenia nie pamiętam swoich snów? Nie, to nieprawda. Pamiętam je, ale bardzo rzadko. Czasem boję się je pamiętać, innym razem żałuję. Ostatnio jest jakieś nagromadzenie nocy kiedy pozostają w mojej głowie. To co w nich siedzi jest trudne, bo okazuje się, że ciągle są tam rzeczy, które myślałem, że już dawno z siebie wyrzuciłem, że jestem już ponad nie. Wracają i potrafią tak mocno użądlić, że nawet przebudzenie nie przynosi ulgi, a właściwie jest nawet gorzej, bo nagle z perspektywy trzeźwego umysłu zaczyna się je analizować, rozkładać na części pierwsze.

Ten sen przyszedł jak zamówienie, w serii innych w ciągu ostatnich tygodni. Na dwa dni przed Świętem Zmarłych nie powinien mnie dziwić i daleki jestem od nadawania mu jakiegoś głębszego znaczenia czy, doszukiwania się w nim cech prekognicyjnych. Pozostawił tyle niepokoju, że po odebraniu telefonu, który mnie zbudził, nadal miałem go w głowie, choć tylko w szczątkach. Nigdy tego nie robię, ale tym razem chwyciłem ołówek, który był pod ręką i na kawałku używanej wieczorem kartki zacząłem pisać, a im więcej pisałem, tym więcej z niego wracało.

Do tej chwili mam przed oczyma te fragmenty obrazów, które w postaci liter wypełniały ściany domów, a z ich wnętrza patrzyli ludzie, jakby sprawdzając czy się ich jeszcze pamięta. Imiona i nazwiska tak wielkie i wyraźne, że nie można ich było przeoczyć, upraszały się o to, aby je sobie przypomniano, aby wybrzmiały głośno i wyraźnie raz jeszcze, choć już przeminęły.

Pamiętam was. Choć nie na co dzień, choć nie przy każdej okazji, ale wracacie. Wasze twarze, emocje, nauki. Wasza miłość i dobro. Pamiętam wasze imiona, choć niemal ich już nie wypowiadam. Dorosłość ma to do siebie, że jest was już niemało, a wkrótce będzie więcej. Poradzę sobie bez was, dlatego że byliście, że coś mi z siebie zostawiliście, a ja mam nadzieję zostawić to i jeszcze trochę siebie po mnie.

To miła myśl i przejmujący sen.

2 komentarze:

  1. Czasem przyjacielu zmory nocne są jedynym i namacalnym świadectwem tego, że jeszcze nie zwariowaliśmy w tym pełnym etykiet i szuflad świecie, i że nasze umysły potrafią jeszcze wykrzesać z siebie coś innego niż codzienny kierat-ja mam kilka snów które z jakichś powodów pamiętam od lat, cieszę się że dalej piszesz wiesz?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też lubię jak piszesz :) Szkoda, że ostatnio znowu przerwy w twórczości są takie długie ...

    OdpowiedzUsuń

Powered by Blogger