niedziela, 9 stycznia 2011

Moja ucieczka

Mam dosyć pędu i ważnych rzeczy pozostawianych za sobą, migających na moment przez okno, ledwo spostrzeżonych, rozmytych. Wracają później przeoblekając się wcześniej w skórę osobistych demonów. Praca ściga mnie, drugi dzień świąt a ja w pracy. Nowy rok i 2 stycznia, spędzone w pracy, nie robią już jakoś takiego wrażenia, stały się oczywistością. Niepozbierany i coraz bardziej zły na siebie, patrzę w strachu jak znikają kartki z kalendarze. Przybliżają mnie do kolejnej sesji zaliczeniowej. W mojej teczce na prace pustki.

Magda ma nowy dom, cieszy się nim ogromnie, wkłada w niego dużo pracy i całe swoje serducho. Mogę słuchać i słuchać jak o nim opowiada. Zazdroszczę jej. Na wariackich papierach montuje wszystko co niezbędne do życia. Święta mijają szybko, w chwilę później organizuje Sylwestra w nowym miejscu. U niej też się dzieje dużo obok, szkolne tematy, niczym wstydliwa, rodzinna tajemnica, przemilczane, zaczynają być kulą u nogi. – Przyjedź. – mówi – Musimy coś razem z tym poradzić.

Mój kolega czuje, że powoli dziczeje w domu, brak mu wychodzenia do ludzi. Siedzi u mnie i opowiada, patrząc jak przetrząsam dom w poszukiwaniu kolejnych rzeczy, które ładuję do wielkiej walizki. Miotam się z lewa w prawo, mam wrażenie, że czegoś ważnego zapominam. Karmię i głaszczę kota, daję koledze klucze do mieszkania i pozwalam się odwieźć na dworzec kolejowy. Krótkie – Szczęśliwej drogi! Głuche uderzenie drzwiczek od samochodu i idę długim, podziemnym korytarzem stacji Warszawa Zachodnia.

Pociąg wystartował opóźniony tylko o kilka minut, ale wlecze się niemiłosiernie. Leżę na kuszetce z netbookiem na brzuchu i zagaduję znajomych. Próbuję zniwelować bolesny skurcz mięśni barków i pleców, który zafundował mi stres, a to tylko jeden z jego prezentów. Pociąg kołysze się równomiernie, na leżankach obok chrapią podróżni, powoli odpływam w stan odrętwienia, a później powieki opadają w dół. Siedem i pół godziny w pociągu, na miejscu będę przed 6 rano… ale miałem nie pisać o PKP.

Na peronie dopada mnie poranne powietrze, budzi do życia każdą pojedynczą komórkę w ciele, po nocnym odrętwieniu zostaje brak umiejętności chodzenia, uczę się jej na nowo, krok po kroku. Rozglądam się wkoło. Nigdzie nie widzę znajomej twarzy. Naciągam kaptur na głowę, pochylam się lekko, żeby łatwiej rozłożyć na plecach ciężar bagażu i ruszam schodami w dół.

W ciemnym rogu, tuż przy wylocie tunelu, jasno oświetlony kiosk ruchu. Stoję w krótkiej, kilkuosobowej kolejce słuchając zamówień tych stojących przede mną. Jakiś malutki prezent dla dzieciaka, coś do picia. W końcu moja kolej. Dwie panie w środku, jarzącej się żółtym, lejącym się światłem budki odpływają w jakiejś prywatnej rozmowie. Składam swoje zamówienie, jednak bez rezultatu, ponawiam prośbę i z biletami komunikacji miejskiej w ręku odchodzę od okienka. Normalnie może by mnie to zezłościło, ale tym razem smakuję tę chwilę, układając ją w głowie w słowa.

Maszeruję przed siebie wzdłuż zaspanych ulic, mijam nieliczne duchy ludzi, którzy swoje dusze zostawili w łóżkach, w lepszym świecie. Obok teatru Capitol spadaj na mnie wspomnienia ostatniej Ery, uśmiecham się pod nosem do nich i wydłużam krok, delektując się zastrzykiem energii i ciepła. Szarzy ludzie z przejścia na Świdnickiej są o tej porze dnia bardziej realni niż mężczyzna, obok którego czekam na przystanku, wypatrując tramwaju.

Koła pojazdu stukają na szynach a ja czuję, jak wszystko we mnie się uspokaja, jak odpływa gniew i chęć rzucenia wszystkiego w diabły. Przyklejony do szyby, niby zasypiając patrzę na kobietę ciągnącą za sobą kosz na kółkach, na młodego chłopaka przytupującego na przystanku, staram się dostrzec jakikolwiek sens w obrzydliwych grafficiarskich tagach pokrywających partery przyulicznych kamienic, z zerowym efektem. Już dawno zostawiłem za sobą stare miasto, przefrunąłem po mostach nad Odrą, a krajobraz stał się mniej niepowtarzalny. Ciągle jeszcze sporo drogi przede mną. Przesiadka z jednego środka transportu do drugiego. Kilka przystanków, które w ciepły dzień wolałbym przebyć piechotą. Wysiadam.

Stoję przed sklepem wśród rosnącego tłumu ludzi, czekających na jego otwarcie. Ekspedienci leniwie chodzą wśród półek, nie zważając na to, że już są spóźnieni. Niemal czuję tę skumulowaną złość kilkunastu osób, wpatrujących się w plecy młodego mężczyzny, rozstawiającego w chłodni jogurty. W końcu wchodzimy, kupuję kilka maślanych bułeczek i francuskie ciastka z serem, w tym momencie dzwoni telefon. – Gdzie jesteś? – U Ciebie pod domem, wpuścisz mnie?

Witam się z domownikami, dzieciaki jedno przez drugie starają się coś opowiedzieć, coś co zainteresuje gościa. Magda kręci się przy śniadaniu, dostaję pyszną herbatę i mogę usiąść przy nowym wielkim stole. Artur wrzuca w siebie jakieś jedzenie w biegu i ubiera się, musi zawieźć dzieci do szkoły. Ten pozorny poranny harmider wydaje mi się najcudowniejszym porządkiem, sensem życia, przytuliskiem ciepła i bezpieczeństwa. Po chwili już ich nie ma. Dostaję przykaz aby czuć się jak u siebie w domu. Przy okazji znaczy to, że robię dziś obiad.

Po obiedzie jest już ciemno i późno, urywamy się w miasto na zakupy, jutro święto i wszelkie sklepy będą zamknięte. Potrzebujemy akcesoriów do sesji fotograficznych, jedzenia i picia. Wyprawa przeradza się w głupawkę a ogromny koszyk zapełnia się wiktuałami, chemią i zabawkami. To nic, że nie udało się kupić większości rzeczy, które chcieliśmy wykorzystać do zdjęć, wracamy w zabawowych humorach, które przekuwamy w wieczorne granie. Zmęczenie wygania nas do łóżek po godzinie 3 w nocy.

Cały dzień upływa pod znakiem fotografii. Lampy sprawdzone i ustawione, plan zdjęciowy zabezpieczony. Trzeba było przesuwać stoły i narobić ogromnego zamieszania, ale wszystko działa sprawnie. Dzieciaki dostają swoje zajęcia, muszą sobie dziś poradzić z grupą dziwnych ludzi kręcących się po domu i pozujących przed naszymi aparatami. Dwoimy się i troimy, ustawiamy, przestawiamy, wymyślamy, zmuszamy do działania i gry aktorskiej, robimy drinki i jedzenie i tak do utraty tchu.

W końcu wieczór. Dom doprowadzony do jako takiego porządku odżywa w swoich naturalnych barwach i kształtach. Siedzimy przy stole przed włączonymi komputerami i przeglądamy urobek naszego dnia. Zdjęć jest dużo, są różne, udało się wykonać sporo z tego co założyliśmy. Jak zwykle nie wszystko, ale to nie martwi w obliczu tego co wyświetla się na ekranach naszych maszyn.

Powoli myślimy o kolejnym dniu, przygotowuję aranżację zdjęciową, która nie dojdzie ostatecznie do skutku, planujemy marszrutę przez miasto na jutro. Wydaje się, że jest tego wszystkiego tak dużo, że wprost nie sposób podołać. Syn Magdy nie może zasnąć, rozrabia w swoim pokoju, w końcu poddaje się zmęczeniu, a my po raz kolejny sięgamy po światła i nie zważając na późną, nocną godzinę, zaczynamy kolejny fotograficzny projekt. Do łóżka doczołgam się kompletnie wykończony długo po północy.

Dwa pełne wysiłku dni dały o sobie znać, nie mogę podnieść się z łóżka, ambitne plany odkładam ad acta i otulam się szczelnie ciepłą kołdrą, pozwalając Morfeuszowi tulić mnie w swoich miękkich ramionach i nucić mi do ucha kołysanki. Ruszamy po południu, szukamy naszych tematów przeklinając w duszy kiepskie, zimowe światło i własne lenistwo. Kiedy zapada całkowita ciemność, nie ma już powodu abyśmy byli na zewnątrz.

Wieczór wypełniony post produkcją. Zdjęcia cyfrowo wywoływane lądują na naszych dyskach w postaci półproduktów do naszych zaliczeniowych cyklów, do reklam, prezentacji. W tle rozstawione lampy, kolejna sesja zdjęciowa, po niej druga. Przypominamy sobie o coraz to nowych rzeczach, które koniecznie trzeba jeszcze dorobić. Jest północ, Artur kładzie się spać, a my z Magdą pochyleni nad komputerami pracujemy. Popijamy kawę i herbatę, dyskutujemy, dowcipkujemy. Praca nigdy nie idzie tak dobrze jak w takich chwilach, kiedy można ją dzielić z drugą osobą. Mówimy sobie, że to fantastyczne, że powinno zawsze tak być i nie możemy zrozumieć skąd wzięła się ta zapaść fotograficzna ostatnich miesięcy. Snujemy plany dotyczące naszego bloga, kolejnych wspólnych projektów fotograficznych. Przyszłość rzadko wygląda tak różowo, mimo świadomości ogromu pracy jaki czeka nas wciąż w najbliższych tygodniach.

Czwarta nad ranem, zrywamy się od komputerów i pakujemy manatki, myjemy się i wskakujemy do samochodu, przed nami czterogodzinna trasa do Łodzi. Prosto z trasy wchodzimy na zajęcia. Musi się udać! Jesteśmy pełni nadziei, którą podtrzymujemy w sobie nawzajem. Płomyk, który niemal zgasł zaczyna płonąć na nowo.

To niesamowite jak jedno miasto wpłynęło mocno na moją świadomość, tworząc w niej sanktuarium dla moich przepracowanych zmysłów i nadszarpniętych nerwów. Kiedy myślę o odpoczynku w miejscu gdzie nie może dosięgnąć mnie żadne zło, myślę o Wrocławiu. Kiedy uczucia i myśli niczym wystraszone dziecięcia próbują wleźć w króliczą norę i przedostać się do krainy szczęśliwości i bezpieczeństwa, staje się nią Wrocław. W ciągu kilku dni udało mi się zebrać do kupy wszystkie te niespełnione obietnice dane samemu sobie i zrobić pracę, która normalnie zajęła by mi tygodnie.

Nieraz już myślałem, czy nie spakować swoich walizek, nie zaryzykować odrobinę i nie przenieść się na stałe na Dolny Śląsk. Boję się jednak, że wtedy magia tego miejsca zniknie i mimo obecności tam mojej najlepszej przyjaciółki, przeniosę na nie wszelkie swoje lęki codzienności i szare cienie porażek, rujnując to moje miasto cudów. To straszne, że aby coś zatrzymać, trzeba się tego wyrzec.

p.s. Minęła godzina 20:15. Pociąg z Łodzi wjechał na dworzec Warszawa Centralna. Wychodzę wprost na tłum ludzi wracających z WOŚPowego światełka do nieba. Mam ciężką walizkę, jestem popychany, deptany, raz nawet grożą mi ciężkim okaleczeniem ciała. Chciałbym usiąść na moich bagażach i zalać się łzami, zamiast tego wpycham się w kolejny tramwaj i ruszam. Czuję jak mój kark i ramiona chwyta w żelazny uścisk stres.

4 komentarze:

  1. ech ... Wrocław to nie miasto marzeń, ale miło czytać, że stał się dla Ciebie bezpiecznym zakątkiem ;) Zawsze jesteś u nas mile widziany i ... nadal nie wiem coś Ty takiego zrobił mojej córze, że ciągle się pyta: "kiedy pojedziemy do Warszawy do naszego kochanego Sławka!" ...

    BTW: DLACZEGO (specjalnie krzyczę) NIC NIE NAPISAŁEŚ O GENIALNYCH PREZENTACH dla moich dzieciaków!? To niesamowite ile pracy w nie włożyłeś!

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja przeczytałam to nazajutrz po mojej notce o tym, że kocham Warszawę i kontrast był świetny. Ale pamiętam, że mówiłeś, że Ty też ją kochasz.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nic nie zrobiłem Twojej córce, no może wspólne obśmiewanie mamusi, która nie może wstać rano na śniadanie nieco pomogło zawiązać bliższą znajomość :).

    Zakochałem się w Warszawie od pierwszego wejrzenia. Potem przeżyłem tu tyleż dobrych co złych chwil. Jest jednym z kilku znanych mi miast, w których chciałbym mieszkać.

    OdpowiedzUsuń
  4. Miałam zły rok mieszkając we Wrocławiu. Uciekłam i żałuje tego najbardziej. Teraz każda godzina spędzona raz czy dwa razy w miesiącu we Wrocławia działa na mnie tak jak i na Ciebie. Oraz nie mogę się doczekać aż znów na nowo zamieszkam na stałe w tym magicznym miejscu.

    OdpowiedzUsuń

Powered by Blogger