poniedziałek, 20 czerwca 2011

Hiszpański trop - cz1

Plany były ogromne, efekty jednak nie przyszły. W czasie mojej kwietniowej wyprawy do Hiszpanii, prowadziłem małego bloga dla znajomych, gdzie pisałem spostrzeżenia z podróży. Po powrocie miałem dodać zdjęcia, wzbogacić tekst, opublikować go tutaj w kawałkach. Tymczasem minęły już niemal dwa miesiące, a ja ledwo miałem siłę zabrać się za zdjęcia, o spisywaniu wspomnień już nie mówiąc.

Również w Hiszpanii sił starczyło tylko przez 2/3 wyjazdu i Barcelona pozostała kompletnie nieopisana. Dziś już nie bardzo jest o czym pisać, ale zdjęć szkoda. Dlatego w końcu zebrałem się w sobie i przerzucam tutaj to co niegdyś wyprodukowałem, dodając całą furę zdjęć. Może komuś się spodoba? Udanej lektury!

NIEDZIELA 17 KWIETNIA 2011

Polskie drogi

Jeszcze wczoraj byłem w szkole w Łodzi, a nawet zahaczyłem o teatr, a dziś od rana już w drodze. O 9 z Olgierdem wsiedliśmy w autobus i ruszyliśmy do Rzeszowa, stąd odlatuje nasz samolot. Autobus mieliśmy bardzo wygodny i podróż minęła jak z bicza strzelił, mimo, że wylądowaliśmy na miejscu dopiero przed 14.

Zwiedziliśmy kawałek Rzeszowa, zaliczając ciepłe śniadanie w maleńkim barku no i koniecznie zatrzymaliśmy się pod słynnym na cały kraj pomnikiem, przypominającym wszystkim pewne detale anatomiczne człowieka. Co udało nam się zauważyć, to to, że każde miasto ma biuro podróży o nazwach Sindbad i Guliwer, po krótkich poszukiwaniach potwierdziliśmy to w Rzeszowie. Niestety, ku mojemu szczeremu smutkowi, nie znaleźliśmy biura podróży Robinson Cruzoe. Z drugiej zaś strony to w sumie dobrze, nadal mam szansę ja takie założyć. Będę sprzedawał wycieczki, porzucał ludzi na obczyźnie, a jeśli wrócą do domu i będą się skarżyć, zapytam bezczelnie: "Przepraszam, ale czego się Państwo spodziewali?" Złoty biznes mówię wam!

O 16:15 odjeżdżał nasz autobus na lotnisko, które nie znajduje się w samym Rzeszowie, ale w pewnym od niego oddaleniu. Szybciutka piłka, bo ledwo 20 minut i oto już jesteśmy na miejscu. Siedzimy sobie w średnio wygodnej kafeterii i czekamy na nasz lot, który będzie o 21:05. Teraz jest 17:30. Zdrowy dzień prawda? A dalej wcale nie będzie lepiej. Humory nam dopisuję i żartujemy sobie równo ze świata. Ahoj wesoła przygodo!

Póki co, koszt podróży to 50 zł za autobus do Rzeszowa i 8 zł za kurs na lotnisko. Śniadanio-obiadu nie liczę.


PONIEDZIAŁEK 18 KWIETNIA 2011

Barcelona Norde

W Rzeszowie wszystko poszło gładko, po szybciutkiej odprawie zapakowaliśmy się do Boeinga 737 i polecieliśmy. Szło tak dobrze, że nawet wylądowaliśmy przed czasem. Szybko namierzyliśmy autobus z Girony do Barcelony na stację Norde. Tutaj znaleźliśmy nasz autobus, ale jak się okazało, właśnie odjeżdżał, a na domiar złego miał tylko jedno wolne miejsce. Prośby i zaklinanie nic nie dały, zamknięto nam drzwi przed nosem i autobus odjechał o 1:00. Następny mieliśmy mieć o 7:05.

Barcelona
Dworzec Norde


W chwilę później kolejna niespodzianka. Międzynarodowy, ogromny dworzec Barcelona Norde, jest zamykany na noc. Wyrzucono nas wszystkich na zewnątrz i zamknięto przed nami ciepłe pomieszczenia dworcowe, a na zewnątrz zaczynało się robić niezbyt przyjemnie. Lekko zdołowani postanowiliśmy pójść na "spacer", przyłączyła się do nas jeszcze jedna dziewczyna, z którą przylecieliśmy z Polski.

Okazało się, że nie tylko my nie wiemy co z sobą zrobić, na uliczce obok dworca spotkaliśmy kolejne trzy, młode Polki, które zaczęły się nas radzić w sprawie hosteli. Wszystkie kamienne ławeczki, murki, a także trotuary dworcowe zostały zaanektowane przez czekających podróżnych.

Barcelona
Dworzec Norde


W przewodnikach uczula się ludzi, aby nie kręcili się w okolicy i uważali na bardzo aktywnych złodziei, kieszonkowców, jednak pozostanie w bezczynności przez 6 godzin na zimnym dworcu wydawało się bezsensem. Zrobiliśmy więc dwa szerokie kółeczka, wokół dworca, po raz pierwszy zaznajamiając się z uroczymi uliczkami Barcelony. Mimo zapewnień przewodnika, że Barcelona jest miastem o bardzo bujnym, nocnym życiu, na ulicy nie spotkaliśmy wielu ludzi. Miasto wyglądało raczej na wyludnione.

Jedyną atrakcją turystyczną jaką "zaliczyliśmy" był wspaniały łuk triumfalny. Niestety jego zalety skutecznie oszpecono ogromną płachtą transparentu protestacyjnego, wymierzonego w energię jądrową.

Barcelona
Łuk Triumfalny


Przejazd z Girony do Barcelony to koszt 12 euro, do Saragossy pojedziemy już tylko za 14 euro.

Jest godzina 6 i wszyscy padamy już na buzie. Nie możemy się doczekać ciepłego autobusu i kilkugodzinnej drzemki. Byle do przodu!


Pedrola

No i jesteśmy w Saragossie. A raczej byliśmy. Po wyjściu z autobusu czekała już na nas Paulina i Czarek. Jeszcze tylko zakupy biletów do San Sebastian na środę i powrotnych na czwartek i ruszyliśmy do Pedroli, wioski, czy też Pueblo, jak mówią miejscowi, w której nasi znajomi mieszkają. Mały postój w hipermarkecie zaowocował zakupami na śniadanie, które przygotował Czarek, a po którym nie miałem siły schylić się i zasznurować sobie butów. Prawdziwe, przepyszne, hiszpańskie śniadanie. To jedna z rzeczy, na które bardzo tu liczyłem, i wiedzcie, że nie zawiodłem się.

Pueblo Pedrola to dla mnie miasteczko, ale kiedy w odwiedzinach u mamy Czarka, Ewy, użyłem tego sformułowania, zaskoczona od razu sprostowała mnie „To wioska a nie miasteczko”. Ciężko jednak mi przestawić się na miejscowe myślenie, kiedy przed oczami stają mi polskie wioski, do których tutejsze nie przystają żadną siłą.

Ciasna zabudowa, wąskie fronty kilkupiętrowych budynków, place z fontannami, 14 kawiarni na 3500 tysięczną społeczność Puebla. Sami powiedzcie, czy tak wygląda wioska? Wspomnieć wypadało by o targowisko odbywającym się w każdy wtorek, które odwiedziłem, boisku piłkarskim wyposażonym w profesjonalne oświetlenie, basenach z jacuzzi, i 7 bankach… Wioska… Tak, jasne.

Uliczki w Pedroli, są przecudne. Zazwyczaj szerokości wystarczającej aby minęły się na niej dwa osły, czasami jednak wystarczy rozłożyć ręce na boki, aby spiąć uliczkę dotykając przeciwległych ścian. Dwupiętrowe budynki rzucają głęboki cień na pozamiataną, czyściutką jezdnię, człowiek czuje się na wieczornym spacerze, jakby był u siebie na podwórku. Plac św. Rocha ze słupem z rzeźbą patrona stojącym pośrodku fontanny, otoczony jest palmami i ławeczkami, na których można przysiąść i odpocząć w spokoju po ciężkim dniu. To zupełnie urocze!

Zaraz po śniadaniu wyrwaliśmy się z domu i poszliśmy do jednej z kilkunastu kawiarni i zamówiliśmy przepyszną kawę, którą delektowaliśmy się „pod parasolami” a raczej w ogromnym namiocie postawionym przy wejściu. Wszystko to zaledwie kilka metrów od ratusza i rezydencji, nieżyjącej już księżnej, do rodziny której należały wszystkie okoliczne ziemie, a która spokrewniona jest z rodziną królewską.

Mnogość historyjek i maleńkich opowiastek, którymi uraczył nas Czarek i które sam gdzieś dojrzałem, przekracza moje możliwości kronikarski i też nie czas i miejsce aby je przytaczać. Dość powiedzieć, że ja zakochałem się w tym maleńkim Pueblo tak straszliwie, że momentami zatrzymywałem się i w duszy musiałem sobie „dać w pysk”, żeby obudzić się z odrętwienia i naprawdę poczuć, że tu jestem i to wszystko to prawda. Jak na wielkiego orędownika miejskiego życia, Pedrola zrobiła na mnie tak dobre wrażenie, że chyba chętnie bym tu zamieszkał.

Pedrola


Pedrola


Pedrola


Pedrola


Pedrola


Pedrola


Pedrola


Pedrola


Pedrola



Macho
Hiszpanie są dumni ze swojej narodowości tak bardzo, że wszystko co nie hiszpańskie jest po prostu gorsze, lepiej nie wspominać również o czymkolwiek francuskim bo to już po prostu złe wychowanie. Szowinizm ten jest tak mocny, że wchodząc na hiszpański rynek, znana skąd inąd firma Auchan, zdecydowała się zmienić nazwę, aby nie brzmieć tak bardzo francusko. To jednak na zewnątrz, bo lokalnie to już nie liczy się to co hiszpańskie, ale to co lokalne.

Pedrola leży w Aragonii i oczywiste jest to, że to co aragońskie jest najlepsze. Najlepsze jest oczywiście aragońskie jedzenie, a sam temat jedzenia, jest jednym z najbardziej ukochanych przez Hiszpanów. Ulubionym kulinarnym programem telewizyjnym naszych gospodarzy jest audycja, w której jeden z gospodarzy, w każdej audycji musi rzucić uwagę w stylu: „A jakie pyszne mamy w Aragonii migdały!? Najlepsze w Hiszpanii!”. Kiedyś ponoć tak się zapędził, że w pierwszej chwili pochwalił jako najlepsze w kraju, aragońskie ryby morskie. Zmitygował się nieco i przyhamował, a w następnym odcinku programu powiedział, że może same ryby nie, ale za to mają najlepszych aragońskich dystrybutorów tychże.

Równie mocny jest tutaj ciągle syndrom Macho. Czarek śmieje się, że nawet w warstwie językowej da się to zauważyć, choć miejscowi zaczynają się nad tym zastanawiać dopiero wtedy kiedy poda im się poniższy przykład.

Wspaniałe, hiszpańskie truskawki (najlepsze pochodzą z Aragonii) nazywają się fresa i są rodzaju żeńskiego. Ale kiedy trafi się super słodka truskawka wielkości ludzkiej pięści, pojawia się końcówka męska i to już nie fresa ale freson!  Podobnie bank, który chce przyciągnąć klienta wielką reklamą na szybie nie pisze, że ma wspaniałą ofertę (hiszp.. oferta) ale wtedy już jest to, wypasiony oferton! Śmialiśmy się z tego okropnie i dodawaliśmy wypasioną, męską końcówkę do wszystkiego co nam przychodziło do głowy.


Alcala de Ebro

Czarek za wszelką cenę, chce nam pokazać prawdziwą Hiszpanię, prowincjonalną i uroczą. Wie, że sami z Olgierdem będziemy się szlajać po tej wielkomiejskiej, eksportowej. Dlatego, będąc w gościnie u naszych znajomych, zwiedzamy aragońskie wioseczki. Pierwszego dnia po południu uciekliśmy do Alcala nad rzeką Ebro.

Ebro to bardzo ważna rzeka i oprócz pewnych, bliskich mi konotacji historycznych z czasów II wojny punickiej, jest dla regionu strategiczna, bo woda w Hiszpanii jest surowcem strategicznym. Trafiliśmy podobno w dobrą porę, bo rzeka niesie sporo wody, ale i tak nie robiła jakiegoś ogromnego wrażenia, jak na tak ważną funkcję. Podobno, w ciepłych miesiącach zaczyna przypominać nieco błotnisty strumień, bo może dać lepsze pojęcie o powadze z jaką podchodzi się tutaj do czegoś co w naszym kraju niemal nie zwraca uwagi przeciętnego obywatela.

Alcala, to kolejne urocze Pueblo, z wąskimi uliczkami, ruinami starych willi i coralli. Pośrodku wioski obowiązkowy kościółek, który jak zwykle robi ogromne wrażenie. Pueblo słynie jednak z czegoś zupełnie innego. Tę wieś bowiem, Don Kichote, obiecał wiernemu Sancho Panzie, za jego oddaną służbę. Sancho, w postaci posągu siedzi zadumany nad rzeką Ebro, próbując w swoim prostym umyśle objąć jakieś bliżej nieokreślone problemy.

Przy okazji Alcala, warto powiedzieć o niezwykłej otwartości Hiszpanów, którzy zaczepiają się na każdym kroku, zagadują, rozmawiają, nawet na środku ulicy, przed czekającym cierpliwie na przejazd samochodem, bo akurat tak wypadło spotkanie. Widząc i, przede wszystkim, słysząc obcokrajowców, starszy mieszkaniec Puebla zaczepił nas i zapytał czy znamy historię o Sancho Panzie, po czym tak nas zagadywał, że myśleliśmy, że nie uda nam pójść się dalej.

Czarek, który z połową mieszkańców swojego Puebla jest „na Ty” i ciągle z kimś się wita podczas spacerów, powiedział, że to bardzo ważne aby zamienić choć kilka słów, bo inaczej następnego dnia już może uchodzić za gbura, który szedł ulicą, widział, a nawet się nie przywitał. Przyznam, że niezwykle podoba mi się ta otwartość, ale nie wszystkim może ona odpowiadać.

Alcala de Ebro
Sancho Panza zadumany.


Alcala de Ebro
Rzeka Ebro


Alcala de Ebro
George Lucas na pewno jest szczęśliwy


Alcala de Ebro
Franco wiecznie żywy/umarły* (*niepotrzebne skreślić)


Alcala de Ebro


Alcala de Ebro
Kościół parafialny Świętej Trójcy


1 komentarz:

Powered by Blogger