poniedziałek, 20 czerwca 2011

Hiszpański trop - cz3

ŚRODA 20 KWIETNIA 2011

Przez okno

I znów jesteśmy w trasie. Przed południem, pożegnani przez naszych znajomych, zapakowaliśmy się do autobusu jadącego w stronę San Sebastian. Za kilka godzin będziemy w jednym z najpiękniejszych miejsc kraju Basków.

Staram się uzupełnić moje wpisy na blogu, tymczasem tylko offline, ale niedługo mam nadzieję podzielić się nimi z wami. Siedzę z moim netbookiem na kolana i stukam wytrwale literki, od czasu do czasu podnosząc głowę i rozglądając się ciekawie w około.

Moja, pierwszy raz widziana Hiszpania to wielkie przestrzenie, czasem niemal pustkowia, i góry, wspaniałe, zaskakujące. To kraj szerokich, dobrze utrzymanych dróg, którymi podróżuje się lekko i bez stresów, jakże odmiennie od tych w mojej ojczyźnie.

Co i rusz za oknami widzę płaskowyże „porośnięte” wielkimi wiatrakami i pola, na których wylegują się leniwie ogromne baterie słoneczne. To miejsce gdzie pośrodku kompletnego pustkowia, znajdziemy sztuczny zbiornik wody pitnej, nad brzegami, którego znajduje się szeroki, długi chodnik, oświetlony lampami, po którym można pospacerować ciesząc się ciszą i przestrzenią. Nikomu nie przeszkadza, że dziennie przyjedzie tu może kilka osób. Chodnik jest i już.

Właśnie na chwilę podniosłem wzrok znad klawiatury i utkwiłem go w antycznym akwedukcie ciągnącym się wzdłuż autostrady. Widoki z moich lektur, pojawiają się same przede mną czasami w zupełnie nieoczekiwanych momentach.

Choć za oknem pada deszcz, a niebo zasnute jest chmurami, nie mogę się już doczekać, kiedy wysiądę z autobusu i zanurzę się w wąskie uliczki starego miasta San Sebastian. Póki co jedziemy ulicami Pampeluny, rozglądając się ciekawie wokół siebie. Byków oczywiście nie zobaczymy, nie ten czas w roku, ale sama egzotycznie brzmiąca nazwa miasta działa magnetycznie. Czas odłożyć komputer, zjeść drugie śniadanie, przygotowane przez Czarka i może chwilkę się zdrzemnąć, czeka nas kolejny, długi dzień.

A dziś w Hiszpanii wieczorem wielki święto, ale o tym napiszę innym razem!


Donostia

W końcu jesteśmy w San Sebastian, a raczej w Donostii, bo tutaj używa się właśnie tej nazwy miasta, od kiedy Baskowie wywalczyli dla siebie autonomię. Leżące na zatoką baskijską miasto, od pierwszej chwili robi niesamowite wrażenie. Przepiękne, zadbane ulice, dużo zieleni, cudowne budynki. Nie chce się uwierzyć, że miasto posiada niewiele ponad 180 tysięcy mieszkańców. Prawdziwy zachwyt jednak pojawia się w momencie, kiedy dociera się do zatoki (Bahia de la Concha) i starego miasta (Parte Vieja), a właśnie w tym miejscu mieliśmy zabukowany hostel.

Chwilka nerwów z poszukiwaniem właściwego miejsca, później kilka nieudanych prób wejścia do środka (zepsuł się dzwonek, a przed świętami nikt już nie chciał się podjąć naprawy) i w końcu mamy swoje miejsce. Hostel Urban House znajduje się przy Alameda de Boulevard, a nasze okna (i balkon) wychodzą na wspaniały budynek Casa Consistorial, a za nim już tylko plaże zatoki. Szybko przepakowujemy się i ruszamy w miasto, mamy dziś sporo planów. Pierwszym z nich jest zdobycie Monte Urgull, góry wznoszącej się nad zatoką po naszej jej stronie.

Zaczynamy od obejścia góry wkoło cudnym traktem wiodącym nad, spokojnymi dziś wodami Zatoki Biskajskiej, potem ostro pod górę i w końcu docieramy do dawnych fortyfikacji pokrywającej cały szczyt góry i podziwiamy panoramę miasta z pod pomnika Chrystusa w twierdzy Santa Cruz de la Mota. Potem jeszcze dość nerwowy i stromy spacer w dół i znów jesteśmy w pobliżu naszego hotelu, ale z drugiej strony.

W planach jeszcze spacer po drugiej stronie Boulevard, gdzie oglądamy Catedral del Buen Pastor (w naszym angielskim przewodniku zapisany jako Church of the Good Sheperd, szkoda że Szeperd nie przyznał się, że ma tu metę, nie bulilibyśmy za hostel) i szybkim skokiem przeprawiamy się mostem Santa Catalina na drugi brzeg rzeki Urumea, żeby zobaczyć kościół Iglesia de San Ignacio. Mnie się nieszczególnie podoba, ale wracając trafiamy na piękny budynek Centro Kursaal „Cubos de Moneo”, którego obserwowaliśmy z daleka podczas naszego spaceru wkoło góry Urgull. To wspaniały przykład współczesnej architektury, wkomponowanej genialnie w historyczną tkankę miasta.

Przewodnik mówi, że w Donostii należy wtopić się w tłum starego miasta i ruszyć po barach tapas (tutaj nazywanych z baskijska pintxos). Jako, że rada ogromnie mi się spodobała, wziąłem ją sobie do serca i spacerując wąskimi, gwarnymi uliczkami zacząłem wyglądać co lepszych przekąsek.

Uwielbiam w Hiszpanii to, że w niemal wszystkich barach i kawiarniach, na lady wyłożone są przekąski (owe tapas właśnie). Człowiek wchodzi, ogląda co też jest proponowane, wskazuje palcem wypatrzony smakołyk, płaci ok. 2 euro, i zajada aż się uszy trzęsą. Od czasu do czasu zamawia się do tego wino, piwo, czasem kawę. Tak mniej więcej właśnie wyglądało to w Donostii, tyle, że mnogość barów tapas starego miasta, pozwala zmieniać lokal co 10 minut i tak próbować różnych specjałów.

Deszczyk nadal kropił, ja szedłem i wybierałem pyszne przekąski. W którymś momencie, również za radą przewodnika postanowiłem zatrzymać się gdzieś gdzie napiję się cydru. Trochę lęku było, czy będę potrafił wytłumaczyć sprzedawcy o co mi chodzi, ale jak się okazało nie było żadnego kłopotu i już po chwili, musujący płyn lał się wprost do mojej szklanki, z wysokości pół metra, polewany zamaszystym ruchem barmana. O tym, że smak tego napoju był boski, i że nie piłem jeszcze nigdy tak dobrego cydru, chyba nie muszę nikomu mówić.

Obżarstwo musiało jednak zostać przerwane, kiedy zegar wybił godzinę 21:20. Dlaczego? O tym już następnym razem.


Copa del Rey

Dla fanów piłki nożnej, czyli w Hiszpanii dla prawie wszystkich, ten czas jest bardzo szczególny. Dwie wielkie drużyny, FC Barcelona i Real Madryt, spotykają się czterokrotnie, w bardzo krótkim okresie czasu. W mediach zapowiadane jest prawdziwe starcie tytanów. Na dzień 20 kwietnia, przypadło bardzo ważne spotkanie, w finale Turnieju o Puchar Króla (Copa del Rey). Puchar rozgrywany jest od 1902 roku, a obecnie zwycięzca prócz pucharu kraju, dostaje prawo do reprezentowania kraju w Lidze Europejskiej. Real z Barceloną spotkali się w finale ostatnio w 1990 roku, kiedy to Barcelona wygrała 2-0, również ten klub dzierży rekord 25 krotnego zdobywcy pucharu, Real zdobył go „tylko” 18 razy.

Wiele jest powodów, dla których mieszkańcy Donostii są, właściwie bez wyjątków, fanami klubu z Katalonii. Chodząc po mieście przez cały dzień przyglądaliśmy się mieszkańcom, szukając ludzi ubranych w barwy Realu. Nie udało się. Za to pasiastych, czerwono-granatowych koszulek Barsy, było coraz więcej, im bliżej byliśmy wieczoru. Myślę, że nie byliśmy daleko od prawdy, dedukując, że dążąca do autonomii Katalonia, nienawidząca swojego odwiecznego wroga z Madrytu, musiała budzić sympatię i poparcie Basków.

Katalończycy zresztą dokładnie pokazali o co w tym wszystkim chodzi, kiedy jeden z zawodników, Piquet, powiedział Realowi, że ich król wkrótce wręczy im ich puchar. Wściekłość była tak wielka, że nawet oberwało się dziewczynie Piqueta, Shakirze, której piosenki, przestały być puszczane w hiszpańskim radio. Tutaj to nie zabawa.

Niemal w każdym z dziesiątek barów starówki stał jeden lub więcej telewizorów, niemal przed każdym z nich zbierali się kibice piłkarscy. Kiedy rozpoczął się mecz, wszędzie pogłaśniano odbiorniki i wyłączano muzykę. Zaczynał się czas święty.

Niesamowicie było patrzeć jak Hiszpanie krzyczą gestykulując, starając się zmieniać decyzje sędziego, wrzeszczą kiedy od bramki jest tylko o krok, klaszczą, śpiewają, podjudzają do głośniejszego dopingu. Starzy, młodzi, kobiety i mężczyźni wpatrzeni w telewizory żyli tym spotkaniem. Ci, których mecz mniej interesował, ze stuprocentowym zrozumieniem podchodzili do reszty, kompletnie pochłoniętej meczem.

Kiedy w końcu pada bramka dla FC Barcelony wszyscy zrywają się z krzeseł, wyciągają w górę ręce w goście zwycięstwa wrzeszcząc jak opętani, niestety tylko po to, aby opaść na siedzenia z zawodem kiedy okazuje się, że bramka padła z pozycji spalonej. Więcej powodów do takiej radości nie będzie, za to w dogrywce, Christiano Ronaldo, ze znienawidzonego Realu Madryt, pognębi publiczność, strzelając, jedyną jak się okaże, bramkę.

Wychodzący z baru, starszy mężczyzna, łapiąc ze mną kontakt wzrokowy, kiwa z rezygnacją głową i stwierdza „La disastro”. Rozumiem go, sam jestem fanem klubu z Barcelony.

Jak się okazało nie brakuje dystansu do religii jaką jest piłka nożna w Hiszpanii. Przed jednym z barów znaleźliśmy ogłoszenie o wieczornym oglądaniu meczu, gdzie jednak zamiast napisu „Copa del Rey” widniał „Copa del Gey”. Czy to dowcipny barman był autorem tego żartu, a może to jakiś dowcipny przechodzień? Tego nie udało mi się dowiedzieć…

p.s. Sprawiedliwości nie ma, ale przynajmniej jest jakieś pocieszenie. Puchar Króla wyślizgnął się z rąk Sergio Ramosa i wpadł pod samochód, na przyczepie, którego drużyna świętowała zwycięstwo. Telewizja hiszpańska pokazuje zaszokowanego twórcę pucharu, który mówi, że w głowie mu się to nie mieści. Mnie też nie, ale bawi za każdym razem kiedy to widzę.


CZWARTEK 21 KWIETNIA 2011

„Na plaży słońce praży”

No dobrze, aż tak fajnie nie było, bo poranek wcale nie rozpieszczał nas bardziej niż wcześniejszy dzień. Po w miarę spokojnie przespanej nocy, ruszyłem w stronę plaż Bahia de la Concha. Nie wyobrażam sobie tego, aby być nad morzem i choćby nie zanurzyć w nim stóp. Zdjąłem więc buty, skarpety, podwinąłem spodnie i dalej do wody. Na początku było zimno, ale szybciutko się przyzwyczaiłem, a kilka chwil później, spodnie miałem już mokre do połowy ud. Tego mi było trzeba!

Plażą wzdłuż całej zatoki kierowaliśmy się na przeciwległy brzeg, gdzie mieliśmy zamiar wspiąć się na drugie ze wzgórz Monte Igueldo. Kolejka, która miała sprawić frajdę jest kompletnie tandetna i można ją sobie spokojnie odpuścić, za to widok z góry jest jeszcze lepszy niż ten oglądany wczoraj. Naprawdę warto tu się wspiąć tylko po to by chwilę pokontemplować te wspaniałe pejzaże. Uważać tylko trzeba, żeby człowieka nie wywiało, wiatr jest tak mocny, że niemal urywa głowę.

Na drugą część dnia zaplanowaliśmy zwiedzanie części miasta poniżej Alameda de Boulevard, czyli tej części, która nie obejmuje starego miasta i okolic plaży. Przyznam, że byłem zaskoczony tym jak dobrze utrzymane jest miasto. Między reprezentacyjną starówką a mieszkalną częścią miasta niemal nie ma różnicy w czystości i poukładaniu. Jasne chodniki, szerokie ulice, czyściutkie sklepy i kawiarnie. W takim miejscu chce się żyć i mieszkać. Niestety to akurat, jest dosyć ciężkie.

Jak dowiedziałem się później, chcąc zostać mieszkańcem miasta, trzeba spełnić kilka warunków. To, że trzeba być poszukiwanym specjalistą w jakiejś dziedzinie to jedno, ale to, że trzeba się posługiwać językiem baskijskim to zupełnie inna sprawa. Choć wspaniale otwarci na turystów, Baskowie ciągle mają w sobie potrzebę udowadniania odrębności i nawet uzyskana autonomia, niewiele tu zmieniła. Na jednej z ulic znaleźliśmy nawet plakat, jasno informujący, gdzie znalazł się turysta i w sposób dosadny prezentujący stanowisko miejscowych.

Tego dnia przyszedł kryzys. Wiele kilometrów w nogach, kolejny dzień w ruchu, słoneczna pogoda, która w końcu się pojawiła, spowodowały, że wykończony opadłem w końcu na ławkę tuż obok dworca i odmówiłem dalszej aktywności. Mimo, że Donostia to miasto z marzeń, miałem już naprawdę wszystkiego dosyć. Autobus do Saragossy zabrał mnie wieczorem w cieple pielesze domu znajomego.

Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian
Zaproszenie na Final de la Copa del Rey


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian
Turysto! Nie zapomnij! Jesteś w Baskonii!


Donostia San Sebastian
Widok z okna hostelu


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian
Twierdza Santa Cruz de la Mota


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian
Katedra Dobrego Pasterza


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian


Donostia San Sebastian



PIĄTEK 22 KWIETNIA 2011

Hiszpańskie porządki

Od pierwszych chwil w Hiszpanii, miałem wrażenie ogromnego porządku i czystości. Jadąc autobusem z Barcelony do Saragossy mijaliśmy rzędy równiutkich winnic, zakłady przemysłowe, wokół których nie było śmieci i odpadów, jak to zwykle ma miejsce w Polsce, nawet składy złomu ze starannie posegregowanymi odpadami, ułożonymi w gustowne stosy. Kiedy powiedziałem o tym Czarkowi, odbierającemu nas na czystym, dworcu autobusowym w Saragossie, wydawał się być zaskoczony moimi obserwacjami. Na marginesie, dworzec wygląda tak, że nasi warszawscy włodarze powinni wpaść tutaj i pouczyć się tego i owego, a w obecnej postaci powstał w tempie rekordowym przed ostatnimi targami Expo.

Saragossa
Dworzec


Wrażenie tej niezwykłej czystości spotęgowało się później jeszcze bardziej, na czyściutkiej hiszpańskiej prowincji, gdzie każdego rana, starsze panie wychodzą i zamiatają drogę przed swoimi domami, wrażenie jest takie, że podczas spaceru nocnymi uliczkami, człowiek ma wrażenie, że nie wyszedł wcale ze swego domu.

Donostia to już szczyt czystości. Nawet biała (!) kostka brukowa nie odrzuca brudem i zanieczyszczeniami. Idąc ulicami miasta widzieliśmy nawet człowieka, który ze specjalną maszyną do czyszczenia chodników, zaopatrzoną w ogromne szczotki, przemieszczał się tymi wspaniałymi chodnikami doprowadzając je do czystości. Zaskakujące było to, że tego dnia padał deszcz, który sam z siebie zmywał przecież brud do kanałów odpływowych.

Największym kontrastem jest to, że Hiszpanie często nie używają koszy i popielniczek. Siedząc w barze strząsają popiół z papierosów na podłogę, w tym samym miejscu lądują wszystkie odpadki z jedzenia, pestki, wykałaczki, chusteczki, w które wytarto ręce po soczystych owocach morza. Na uliczkach Parta Vieje w Donostii, pod murami, obok barów tapas, pełno było tego typu pozostałości po ucztowaniu, bo to, często przenosiło się właśnie na ulicę. Rano jednak, nie sposób było znaleźć choćby jednego pozostawionego papierka i wieczorem spektakl mógł zacząć się na nowo.

Donostia San Sebastian
Typowy śmietnik pod barem.


Co prawda Unia Europejska wymusiła pewne standardy na hiszpańskich lokalach, takie jak na przykład obecność popielniczek na stolikach w barach (tak, tu również nie wolno palić, ale mało kto sobie cokolwiek z tego robi). Jednak ich obecność wydaje się być zauważana jedynie przez młodych mieszkańców i turystów, bo miejscowi nadal kiepują na podłogę. Najlepszą zaś scenę widziałem w barze w Pedroli, kiedy to kobieta paląca papierosa, po skończeniu go rzuciła niedopałkiem przez cały bar, tak żeby ten wylądował u stóp baru, tam gdzie większość śmieci.

Byłem również świadkiem tego, w jaki sposób traktuje się kupki psich pupili Hiszpanów, a robi się to tak jak powinno, czyli sprząta i wyrzuca od razu po tym kiedy piesek sobie ulży. Widziałem dwa przypadki sprzątania po zwierzątkach, jeden na eleganckim deptaku Saragossy, gdzie przystojny, bardzo młody, dobrze ubrany mężczyzna wrócił do specjalnego kosza po torebkę i doprowadził chodnik do czystości, kiedy jego młoda przyjaciółka wraz z pieskiem cierpliwie czekali aż skończy. W drugim przypadku, w Barcelonie, matka będąca z dziećmi na spacerze wyciągnęła z torebki foliowy woreczek i uprzątnęła po piesku, który załatwił się w nieciekawej uliczce pomiędzy odrapanym murem ZOO i torami kolejowymi. Wyobrażacie to sobie?

Tak czy inaczej, tutaj widać, że sprzątać po pupilu to nie wstyd. Olgierd stwierdził, że pewnie egzekwuje się tutaj odpowiednio kary za zaśmiecanie miasta i być może tak właśnie jest, bo to kolejny dowód na miejscowy porządek, choć nieco innego rodzaju. Jak poinformował nas Czarek, w Hiszpanii nie patyczkują się z ludźmi, którzy nie płacą mandatów. Nie proszą ich o wpłatę, nie błagają o uregulowanie płatności wraz z odsetkami. Po prostu, któregoś dnia, przy wypłacie, człowiek orientuje się, że coś za mało pieniążków wpłynęło na konto. Da się?

Lubię Hiszpańskie porządki.

2 komentarze:

  1. oj, jakie ładne zdjęcia. szczególnie te, na których jesteś.;]

    Yosar

    OdpowiedzUsuń
  2. Pozostaje jedna wielka zazdrość! Zazdrość, że tam byłeś kiedy turystów było niewielu. Zobaczyłeś plaże a nie plaże plus plażowiczów! Przepiękne widoki. Ech ...

    No i ta zazdrość o porządek. Ileż razy cisną mi się na usta brzydkie słowa, kiedy widzę psie kupy na chodnikach albo niedomytą kostkę brukową na rynku! Zazdroszczę im służb porządkowych ... Ech ...

    No i jeszcze zazdroszczę przepięknego dworca! Architektura jak z pisma o świetnym designie! W Polsce jeszcze przaśność dominuje.... Ech ...

    OdpowiedzUsuń

Powered by Blogger