wtorek, 30 listopada 2010

Drogi

Adriana poznałem kiedy przeprowadziłem się do Żywca. Nowe mieszkanie, nowa szkoła, nowi znajomi. Szybko okazało się, że mamy podobne zainteresowania, jak również to, że potrafimy zarażać się nimi nawzajem. Od dziecinnych zabaw, po męskie rozrywki, zawsze staraliśmy się znajdować dla siebie czas, choć, jak to zwykle bywa, życie rozdzieliło nas setkami kilometrów, tych rzeczywistych jak i metaforycznych.

Wspólnych pasji mieliśmy kilka, ale ogólne wrażenie jest takie, że trzecią część wspólnego czasu spędziliśmy na rozmowach. Jeśli miałbym jednak ogólnie określić o czym one były, nie miałbym takiej możliwości, również dlatego, że nierzadko były dokładnie o niczym. Mnóstwo czasu zostawiliśmy razem na boisku i przy stole do gry, niemało na biesiadowaniu. Kiedy w moim życiu powaliło się po raz pierwszy tak straszliwie, że właściwie nie wiedziałem czy jest jakieś jutro, to u Adriana właśnie znalazłem miejsce, gdzie mogłem dochodzić do siebie. Mogę bez wątpliwości powiedzieć, że jest moim prawdziwym przyjacielem.

Artur był moim idolem w czasach licealnych. Lekturę mojego ulubionego miesięcznika zaczynałem od jego tekstów, podziwiając wiedzę i styl w jaki się nią dzielił. Poznałem go krótko po przeprowadzce do Warszawy na jakimś przypadkowym spotkaniu z ludźmi związanymi z redakcją wspomnianego magazynu, choć on sam już w nim nie pracował od dłuższego czasu. Wrażenie czytelnika potwierdziło się na żywo, miałem do czynienia z niezwykle interesującym i dodatkowo skromnym człowiekiem.

Niedługo później okazało się, że życiowe fale rzuciły nas do pracy w tej samej firmie, a raczej w dwóch siostrzanych spółkach zajmujących wspólne pomieszczenia w podziemiach warszawskiego hotelu Gromada przy 17 stycznia. Nie potrwało to jednak długo i wkrótce nasze drogi znów się rozeszły. Spotkałem Artura jeszcze na jednym konwencie fantastyki, gdzieś na Śląsku. Pozostało we mnie silne wrażenie, że jest to jedna z tych niewielu osób, z którą warto było się w życiu spotkać.

Jarek krzątał się jak mróweczka kiedy po raz pierwszy się z nim spotkałem. Było to spotkanie o tyle przypadkowe, że okazał się być organizatorem turnieju gry bitewnej, która w tamtych czasach bardzo mnie zainteresowała. Jak się okazało później był też jej gorącym propagatorem i myślę, że mogę bez obawy powiedzieć, że bez niego nie trafiła by pod strzechy polskich graczy.

Z Jarkiem bardzo się polubiliśmy, bo też ciężko nie lubić tego człowieka. Niezwykle pracowity, ogarnięty prawdziwą, niegasnącą pasją, pomocny i życzliwy. Czasem nie widujemy się rok, ale w kilka chwil po ponownym spotkaniu, czuję się przy nim jakbyśmy spotykali się każdego dnia.

W ostatnią sobotę stałem na przystanku z denerwującym się Adrianem przy boku. Autobus uciekł nam z przed nosa a my śpieszyliśmy się na turniej. Wstukiwałem w telefon komórkowy literki z informacją o potencjalnym spóźnieniu i wysłałem je do Jarka. Na szczęście nie spóźniliśmy się na część właściwą, a na miejscu wszystko było już przygotowane. I to jak przygotowane! Wszystkie stoły do gry rozstawione i gotowe do rozpoczęcia pierwszych bitew. Pod ręką komplety zasad do gry, dla każdego z dziesięciu uczestników turnieju, komplety niezbędnych miarek, makiet terenów. Ba! Nawet napoje dla spragnionych. To oczywiście wszystko zasługa Jarka.

Jak się okazało na takim samym poziomie stało przygotowanie logistyczne rozgrywek. Pierwsze pary już zostały wylosowane i dosłownie w pięć minut po wejściu do sklepu Wargamer przy Wilczej 62, gdzie odbywał się turniej, już rozstawiałem swoje figury na wylosowanej dla mnie planszy. Ogromną dla mnie przyjemnością i zaskoczeniem było to, że po drugiej stronie stołu stał Artur. Takie dni powinny zdarzać się częściej.

Poszło nam różnie. Adrian pobił mnie w ostatniej bitwie i wskoczył na ostatnie miejsce podium, ja zająłem piąte miejsce. Jarek, zwycięzca zeszłorocznej ligi nie może uznać tego turnieju za udany pod względem osiągnięć. Siódme miejsce to zapewne nie był szczyt jego marzeń, ale przecież to tylko zabawa. Dla Artura był to pierwszy turniej i jedno z pierwszych zetknięć z grą De Bellis Antiquitatis, na zasadach której rozgrywane były bitwy. Zajął, koniec końców, ostatnie miejsce, ale nie oddał tanio swojej skóry, o czym może zaświadczyć Jarek.

Chciałbym podziękować Adrianowi, Arturowi, Jarkowi i pozostałej szóstce facetów, z którymi świetnie bawiłem się w ostatnią sobotę. To była wielka przyjemność. Chciałem podziękować też Piotrowi, który ze strony firmy Wargamer, podjął nas wspaniale i dopełnił każdego obowiązku gospodarza. Czekam z niecierpliwością na kolejny ligowy turniej!

Turniej De Bellis Antiquitatis
Adrian właśnie ogrywa mnie w decydującej bitwie
z tyłu Piotr, Robert, Konrad i Artur
foto: © Jarek Kocznur

4 komentarze:

  1. To ja użyję nomenklatury internetowej - jeśli wolno:

    Pierwszy plan od lewej: Szeperd i Tsar.
    Drugi plan od lewej: Krypton, Robson, Kadzik i Inkub.
    Zdjęcie wykonał Greebo.

    :)

    Szkoda, że nie mogłem przyjść :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawsze jest następny raz :).

    OdpowiedzUsuń
  3. Tsar! ależ jesteś zarośnięty! strasznie :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Moja dziewczyna strasznie to lubi i nazywa mnie zwierzakiem ;>.

    OdpowiedzUsuń

Powered by Blogger