czwartek, 11 listopada 2010

Dosięgnąć księżyca

Godzina 0:13. Stoję na przystanku obok mojego domu i wypatruję niecierpliwie nocnego autobusu miejskiego. Spóźnia się. Jestem zły, trochę również na siebie, bo wyszedłem na tak późny kurs i w przypadku zbyt dużego spóźnienia, albo co gorsza, jego wypadnięcia, spóźnię się na pociąg. Na szczęście pięć minut później dociera. Powinno być wszystko w porządku.

W środku tłok, głównie ludzie młodzi, hałaśliwi i zadowoleni z życia. Noc jeszcze młoda a miasto czeka na nich. Jedziemy przez puste ulice Warszawy. Gwar rozmów wznosi się i opada, przeplatające się głosy utrudniają wyłapywanie pojedynczych wątków rozmów, ale nie zależy mi na tym. Obserwuję zegarek, popędzając w myślach kierowcę do szybszej jazdy. Ten, jakby słysząc moje ponaglenia zaczyna wykazywać się sporą brawurą i na dwóch, kolejnych zakrętach, stojący pasażerowie rozrzucani są po wnętrzu autobusu. Zamiast utyskiwań i złości budzi to jednak ogólną wesołość, to specyficzne dla klienteli nocnej komunikacji miejskiej.

Okrzyki i gwizdy aprobaty przeradzają się w śpiewy i głośne grupowe skandowanie. Okazuje się, że w autobusie jadą przynajmniej dwie grupy kibiców Legii Warszawa. Jedna z przodu pojazdu, druga daleko z tyłu. Kiedy pierwsza podrzuca część okrzyku, druga go kończy. Słucham przez jakiś czas o tym, że Legia będzie mistrzem, a zaraz potem dowiaduję się kilku niezwykle ważnych informacji o Arce Gdynia, podanych oczywiście z typową kibicowską rubasznością. Ogólnie jednak jest wesoło, wszystko wydaje się być na miejscu i nie przeszkadza. Nawet piosenka o niewątpliwych zaletach taniego wina, wydaje się być właściwie nieodzowna, tu i teraz.

W końcu “wysypujemy” się z autobusu. Kibice wyraźnie starając się zaznaczyć swoją obecność, głośno skandują nazwę swojego ukochanego zespołu. Odpowiadają im dziesiątki głosów z lewa i prawa. Mam dziesięć minut do odjazdu pociągu, biegnę do kas. Niestety kolejka uniemożliwia mi kupienie biletu. Przeklinam własną beztroskę, brak przygotowania i przygotowuję się na dopłatę do biletu u konduktora. Zbiegam na pełen ludzi peron. Nie ma się gdzie spieszyć, pociąg jest opóźniony 40 minut.

Rozglądam się po gęstym tłumie ludzi z plecakami i torbami i zaczynam mieć złe przeczucia. Wracam do hali głównej dworca i grzecznie staję w kolejce. Pani w okienku informuje mnie, że biletu na kuszetkę już u niej nie kupię, ale mogę spróbować u konduktora. Wydaje się to być jedynym sensownym sposobem na spędzenie tej podróży w warunkach nie urągających człowiekowi. Taki jest plan.

Delikatne “pukanie” w ramię wyrywa mnie z rozmyślań. Widzę uśmiechniętą twarz Pawła. Dawno się nie widzieliśmy, jedziemy w tą samą stronę, co u nas słychać? Kilkanaście minut i jeden papieros później  wracamy na peron. Pociąg zdążył zwiększyć opóźnienie do 60 minut. Jest czas na jeszcze jednego papierosa okraszonego opowiastkami z ASGowych wypadów do lasu i zakup płynów, które pomogą przetrwać noc w pociągu.

Znów na peronie, pociąg jest już opóźniony 80 minut. Zalegamy na brudnych, kamiennych płytach i dyskutujemy. On poznał kogoś i jest mu dobrze, ja szukam zleceniodawców, on ma nowego smartphona, na którego pisze teraz zlecone aplikacje, ja czytam książkę o lądowaniu w Normandii. Kiedy z głośników rozlega się informacja, iż pociąg, na który czekamy, wjedzie na stację, wokół rozlegają się oklaski. Nie umarł jeszcze duch w narodzie!

Umiera kilka minut później. Opóźniony 90 minut pociąg wjeżdża z całym swoim majestatem na stację, przepełniony tak bardzo, że do środka wejść uda się tylko części oczekujących. Biegnę w stronę kuszetek. Sleepingowi ze smutkiem kręcą głowami. Patrzę na ściśniętych na korytarzach wagonów ludzi, stojących jeden obok drugiego. Patrzę na tłum ludzi, próbujących dostać się do środka. Nie… To nie dla mnie. Zrezygnowany idę w stronę schodów ruchomych (które zresztą wyłączono przed kilkudziesięcioma minutami). Mijam zezłoszczonego podróżnego, który wykrzykując groźby pod adresem konduktorów, rzuca jakieś wyjątkowo paskudne, mocno nie na miejscu porównanie do transportów więźniów do obozu Auschwitz. Nerwy zaczynają puszczać.

Jest 2:30. W głównej hali dworca czynna jest już tylko jedna kasa. Ustawił się przy niej ogonek wściekłych pasażerów. Jedni zwracają bilety, inni zmieniają porę wyjazdu. W ogonku zawierane są pierwsze znajomości. Młody mężczyzna z długim szalem owiniętym wokół szyi opowiada jak to jechał z Gdyni do Częstochowy 22 godziny. Dziewczyna stojąca od 15 minut obok okienka (czeka na fakturę korygującą, nie doczeka się w mojej obecności) mówi, że właśnie wróciła z Chin, gdzie jechała pociągiem trasę liczącą sobie 200km. Nie dość, że zaliczyła ją w ekspresowym tempie, że bilet był tani, to jeszcze wygoda biła na głowę nasze standardy PKP.

W końcu przekładam bilet na dzień następny i kupuję zapobiegawczo miejsce leżące. Biegnę w stronę autobusu nocnego, za minutę odjazd. Kiedy widzę tłum ludzi wiszący na schodach mojego autobusu, odechciewa mi się dokładnie wszystkiego. Drzwi zamykają się z ogromnym trudem, a ja z moją walizką zostaję na przystanku. Człapię w stronę postoju taksówek i klnąc na nieplanowany wydatek, proszę o odwiezienie mnie do domu.

Jedyną szczęśliwą “osobą” jest Wronka. Przybiega do mnie i łasi się do nóg. Za chwilę wlezie mi na kolana i każe się głaskać po główce, tak jak lubi. Włączam komputer i wylewam swoje żale na portalu społecznościowym. Mam ochotę powiedzieć głośno jak mi źle. Dowiaduję się, że sam jestem sobie winien, czemu się dziwię i że powinienem wziąć sobie dodatkowe dwa dni urlopu żeby uniknąć tłoku. Na ludzi zawsze można liczyć.

Naładowany emocjami przeglądam jeszcze sieć. Nie ma szans żebym od razu zasnął. Ciepła herbata z sokiem malinowym pomaga. Jest 3:55. Zamykam oczy.

Pewnie każdy z was mógłby opowiedzieć podobną historię prawda? Transport kolejowy w naszym kraju złapał w zęby własny ogon, za którym biegał od dłuższego czasu i teraz zaczyna pożerać sam siebie. Z sześciu pociągów jakie w ciągu dnia jechały na interesującej mnie trasie, zostały tylko dwa. Jak widać było w nocy to daleko za mało. Żeby kurs uczynić jeszcze ekonomiczniejszym, jedzie on jednocześnie w dwie różne strony. W Częstochowie skład jest rozdzielany. Czyli właściwie pozostało tylko półtorej pociągu w moje rodzinne strony.

Pewnie zapytacie, co do tego wszystkiego ma tytułowy księżyc? Obejrzałem właśnie trzeci film z cyklu Najlepsze filmy dokumentalne świata, ukazującym się od miesiąca w Newsweeku. “Kosmiczni turyści” to wielowątkowa opowieść o podróżach kosmicznych, do której pretekstem staje się wyprawa pierwszej kobiety “turystki”, Anousheh Ansami, na Międzynarodową Stację Kosmiczną. W tle dzieje się jednak dużo innych ważnych rzeczy. W Rumunii, projektowany jest statek kosmiczny, zdolny do podróży w przestrzeni, lądowania na księżycu i powrotu na ziemię. Projektowany w opozycji do wielkich, narodowych, projektów kosmicznych, ma być tanią dla nich alternatywą. Jego twórcami są zapaleńcy, ludzie opętani marzeniem sięgnięcia gwiazd.

Ja też mam marzenie. Chciałbym pokonać 370km w czasie krótszym niż 5 godzin i 30 minut, jak mi to oferuje obecnie PKP, w warunkach różnych od tych typowych dla puszki z sardynkami. Chciałbym wiedzieć kiedy wyjadę, kiedy dojadę na miejsce, że nie zmarznę na kość, albo nie przegrzeję się jak w saunie. Chyba każdy ma po prostu inny księżyc do osiągnięcia. Najgorsze jest to, że PKP, chyba wcale nie ma swojego.

1 komentarz:

  1. A moją książkę o lądowaniu w Normandii ktoś mi skutecznie zachachmęcił :/

    Szczerze Ci współczuję przygody z pkp i zarwanej bezsensownie nocy, ale za to tekst jest bardzo fajny. Chyba wracasz do formy ;)

    A co do samego pkp...ja już dawno straciłam nadzieję. Czekam teraz tylko na dzień, kiedy pkp upadnie i wykupią je niemcy...

    OdpowiedzUsuń

Powered by Blogger