Urodziłem się w czerwcu. Wielokrotnie później dziewczyny, które właśnie poznawałem, krzywiły się okropnie kiedy wyliczały sobie w myślach mój znak zodiaku. Mnie jednak nigdy to nie przeszkadzało. Byłem letnim chłopakiem. Właściwie do dziś jestem.
Mimo, że szpital, w którym przyszedłem na świat znajdował się w Żywcu, to ja wychowałem się kilkanaście kilometrów dalej, w niemałej wsi – Kocierzu, położonej w kotlinie między górami Beskidu.
Moje dzieciństwo było tak sielankowe, jak zazwyczaj miało to wtedy miejsce, w przypadku dzieci wychowanych na wsi. Stan wojenny pamiętam tylko z telewizyjnego dziennika i wieści przynoszonych przez mojego ojca, szeregowego członka Solidarności w zakładzie włókienniczym z Bielska Białej. Pamiętam jeszcze jedną, ciężką, zimową noc, kiedy nasza wspaniała Warszawa odmówiła współpracy podczas powrotu do domu. Było już bardzo późno, po godzinie policyjnej, a nam potrzebna była woda do chłodnicy. O rozmrażaniu śniegu nie było co marzyć. Pamiętam strach mojej mamy i mojego ojca, który polami przekradał się do pobliskich zabudowań, w myślach modląc się aby nie spotkać milicji.
Czytałem dużo książek, zwłaszcza w okresie jesienno zimowym, kiedy choroba raz po raz kładła mnie do łóżka. Potem w ciepłe dni nasz wielki ogród, pobliski las, skład drew na tartaku, stawały się dalekimi lądami, pełnymi przygód. Przemierzając półtorakilometrową drogę ze szkoły marzyliśmy z kolegą z sąsiedztwa o czarodziejskim pierścieniu, takim jak w serialu o Arabelli i przebijaliśmy się wspaniałościami, które za jego pomocą moglibyśmy wyczarować.
W ciepłe poranki nasza babcia, wkładała mnie i kuzynowi w dłoń okrągłą, ciężką monetę. Z tymi monetami biegliśmy z pagórka, na którym stał nasz dom wprost na drogę, którą leniwie toczył się wcześniej wypatrzony z ganku wóz. Koń człapał noga za nogą, a woźnica sprawiający wrażenie śpiącego nagle budził się i pozdrawiał nas, dziko podskakujących przy drodze i machających opętańczo rękami. Kiedy wóz zatrzymywał się, woźnica odchylał się w koźle i odsłaniał brezent pod którym parowały ciepłem i aromatycznymi zapachami, świeże bochenki chleba, jadące z piekarni do wiejskiego sklepu “Społem”. Wręczaliśmy ściskane w dziecięcych łapkach monety i z zakupionymi skarbami, przewiani zmieszanymi zapachami gorącego pieczywa i końskiego znoju, gnaliśmy pod górkę, kto pierwszy, do kuchni babci.
Ponad naszym domem rozciągało się nasze pole, orane i obsiewane cierpliwie przez dziadka. Niezależnie od pory roku, spotkać go można było pośród zagonów, metodycznie powtarzającego czynności, których nauczył go jego dziadek i ojciec. Dopiero kiedy nadchodził czas żniw i wykopków, na polu roiło się od ludzi. Jakże inny smak miała woda z sokiem malinowym, noszona przez nas w dzbankach nakrytych ściereczkami, którą nasi spragnieni ojcowie i wujowie dzielili się ze swoimi dzielnymi małymi pomocnikami. Dziś tego smaku zmieszanego z zapachem ścierniska nie mogę znaleźć już nigdzie.
Od dziecka moi rodzice rozmawiali o własnym mieszkaniu, o wyprowadzeniu się z domu dziadków i zamieszkaniu “na swoim”. Cierpliwie odkładane pieniądze “na książeczce” miały w przyszłości zaprocentować spełnieniem tego marzenia. Nie rozumiałem tego do końca ani wtedy, ani później, kiedy marzenia zaczęły się ziszczać, gdzieś w okolicy moich dziesiątych urodzin. Gdzieś tam powstawał blok ze snów moich rodziców, ja jednak podniecony byłem bardziej moimi urodzinami. To pierwsza taka ważna data w życiu młodego człowieka.
Mój ojciec wymyślił prezent dla mnie, widząc z jakim zachwytem przeglądam zadrukowane strony magazynu “Mały Modelarz”, a dokładniej numeru, w którym prezentowano wspaniały żaglowiec “Santa Maria”. Pewnego razu z drewutni przyniósł spory kawałek drewna i od tego dnia, wieczorami, zasiadał w kuchni obok pieca i ostrym kozikiem, niestrudzenie strugał kadłub okrętu. Po nim przyszedł czas na maszty i relingi z drutu, oraz żagle z folii pomalowanej olejną farbą. Na żaglach czerwieniły się wspaniałe krzyże, tak charakterystyczne dla okrętu Kolumba. Na koniec mój ojciec, elektryk z wykształcenia, a kiedyś również z pasji, wmontował w okręt maleńkie lampki i w ten sposób stałem się posiadaczem jedynej w swoim rodzaju lampki nocnej. Jakże dziś żałuję, że będąc dziecięciem nie potrafiłem wystarczająco docenić i uszanować tego prezentu. Ze wstydem wspominam marny jego los, kiedy z połamanymi żaglami kończył żywot kurząc się na szafie w moim pokoju nastolatka.
Ale zanim to nastąpiło, w końcu ziściło się marzenie moich rodziców o własnym M-4. Pierwsze moje odwiedziny wprawiały mnie w euforię, ale też lekko przerażały. Siedząc na drabinie stojącej w moim przyszłym, pozbawionym jeszcze jakichkolwiek mebli pokoju, zastanawiałem się dlaczego nie mogę zostać tam gdzie mieszkam. Przed rodziną i kolegami grałem jednak światowego chojraka, powtarzając za moimi rodzicami nie do końca zrozumiałe dla mnie pojęcia o poszerzonych możliwościach, miejskich przyjemnościach, wyjściach do kina i teatru. Oswajałem swój własny strach.
W sierpniu nastąpiła przeprowadzka. Stałem się mieszkańcem pięknego miasta Żywca. Na wsi, spędziłem jedenaście lat i dwa miesiące swojego życia.
Nowa mieszkanie, nowa szkoła, nowe obowiązki i ograniczenia. W tym zalewie nowości nie było czasu na zastanawianie się nad swoim położeniem. Moi szkolni koledzy z rozdziawionymi buziami słuchali o wiejskiej szkole, gdzie w klasie było nas 14. Tutaj, klasa pękała w szwach. 34 młode, pełne życia osóbki, były wyzwaniem dla nauczycieli, ale przecież również i dla mnie. Zagubiony na gali rozpoczęcia roku szkolnego ledwo rozumiałem co się wokół mnie dzieje, budząc ogólną wesołość, ale i zaciekawienie. Pogubiony zupełnie w ogromnym tłumie ludzi poczułem na ramionach dłonie i usłyszałem głos. “Choć, ja Ci tu wszystko pokażę”.
Tak poznałem Andrzeja, mojego najlepszego kolegę z żywieckiej podstawówki numer 3, imienia Adama Mickiewicza. Rzeczywiście wszystko mi pokazał, a dodatkowo bronił mnie przed żartami klasowej braci. W ogóle jak się okazało trafiłem nie do tej klasy, do której miałem iść, ale dzięki bogom moja przyszła wychowawczyni szybko się zorientowała, jak dużą pomocą jest to, że ktoś wziął mnie pod swoje skrzydła w tym dniu mojego zagubienia i kategorycznie zażądała abym pozostał już tu gdzie jestem. Jestem tym dwojgu ludzi bardzo za to wdzięczny, bo okazało się, że trafiłem do najlepszej klasy w moim roczniku do jakiej mogłem trafić. I mówiąc “do najlepszej”, wcale niekoniecznie mam na myśli, że była najmniej kłopotliwa a uczniowie najzdolniejsi. Byliśmy za to tak ludzcy i dziecięcy, jak to tylko było możliwe.
Gorzej sprawa wyglądała z moimi blokowymi znajomościami, przynajmniej na początku. Będąc zawsze nieco wycofanym, ciężko było mi nadążyć za zabawami moich miastowych kolegów, i w sumie też nie bardzo chciałem próbować. Zresztą próbować nie chcieli też na początku moi sąsiedzi. Pamiętam jak dziś przykrą sytuację na klatce schodowej, kiedy hałaśliwy i pewny siebie chłopak, mieszkający piętro niżej, złapał mnie na klatce schodowej, przypadł do ściany, trzymając za koszulkę i głosem pełnym groźby oznajmił, że jeśli jeszcze raz ktoś napluje na jego parapet (wina mojego młodocianego kuzyna) to on się ze mną policzy. Po tej wymianie zdań, przestałem w ogóle chcieć wychodzić na podwórko, do czego gorąco namawiała mnie, umartwiająca się nade mną mama.
Dokładnie pamiętam jak to się zmieniło, ale nie pamiętam w jaki czas później. Raczej niedługi. Wygnany po raz kolejny przez moją rodzicielkę na podwórko, trafiłem na miejsce gdzie robotnicy układali płytki chodnikowe. Tak, moje osiedle ciągle się rozszerzało i piękniało. Było już późne popołudnie, więc po fajrancie budowlańców, a długi pas wysypanego piachu wydał mi się wprost znakomity do poćwiczenia skoku w dal. Zapamiętały w swojej zabawie, nie zauważyłem nawet jak w moim kierunku podeszła paczka chłopaków z mojego bloku. Bezpardonowo poinformowali mnie, że dołączają do zabawy i po chwili skakaliśmy już razem. Okazało się, że jestem całkiem niezły w “te klocki”, stałem się wtedy równy. Kiedy wracając do domu okazało się, że kilku z nich, podobnie jak ja, zbiera komiksy, już nic nie mogło powstrzymać tego co musiało się stać. Na półpiętrze naszej klatki schodowej, późnym wieczorem siedzieliśmy, trzymając na kolanach nasze kolekcje i wymieniając się pozycjami, których inni nie czytali.
Adrian, Irek, Arek, Artur i Sławek. To moja pierwsza prawdziwa paczka kolegów. Dużo razem zwojowaliśmy, czasami nawet niezbyt jest się czym chwalić, ale to oni dali mi pewność siebie, której potrzebowałem. A ten arogant mieszkający piętro niżej? Jest do dziś moim najserdeczniejszym przyjacielem i brakuje mi go w każdej chwili, kiedy nie mamy ze sobą kontaktu.
Szkoła podstawowa skończyła się szybko. Poznałem w niej dwoje wspaniałych belfrów, którzy już na zawsze stworzyli w mojej wyobraźni obraz idealnego nauczyciela. Poznałem tam też swoją pierwszą miłość. Dziewczynę, dla której po raz pierwszy, w swoim krótkim jeszcze życiu straciłem głowę. Uśmiechy na szkolnym korytarzu, odprowadzanie do domu, w końcu pierwsze nieśmiałe pocałunki. Dziś nawet nie potrafię wyobrazić sobie uczuć, które wtedy mną targały.
A potem nadeszły czasy liceum, czas mojej klęski edukacyjnej. Za to okres niezłych wyników sportowych i towarzyskich. Godziny spędzone na boisku do koszykówki i przy transmisjach meczów NBA, zaprocentowały niezłą kondycją, przyzwoitymi umiejętnościami i występami w niezwykle wtedy popularnych turniejach - Trio Basket. Poznałem wtedy też czym są gry Role Playing i ta pasja na wiele lat zawładnęła moim umysłem. Poznałem też dzięki niej kobietę, dla której zakończyłem mój żywiecki etap…
W sierpniu, po 11 latach mieszkania w Żywcu, postanowiłem ruszyć za głosem swojego serca i przeprowadzić się do Warszawy. Tam gdzie mieszkała dziewczyna, poznana w Internecie, polubiona podczas konwentu fantastyki w Krakowie, a która ukradła mi serce przyjeżdżając do mnie, do Żywca, pod wymyślonym pretekstem, na który wtedy straszliwie naiwnie dałem się nabrać. Zresztą nie przeszkadzało mi to. Już wtedy nie było odwrotu, a ja byłem szczęśliwy, że ruszam dalej.
Chciałbym rozwiać wasze obawy, ta przydługa historia ma swoje zakończenie. W moim życiu sporo się zmieniło od tamtej przeprowadzki. Znalazłem się w mieście, które wspaniale odpowiedziało na moją potrzebę poznawania, socjalizowania się, spełniania się w kulturze, może niezbyt wysokiej ale zawsze. Podejmowałem naukę i rzucałem ją, pracowałem i starałem się rozwijać, zostałem mężem, a wkrótce potem rozwodnikiem. Dobre i złe strony przeplatały się jak zawsze w moim życiu. Tylko ostatnio, przy okazji realizacji projektu szkolnego, o którym co nieco napomknąłem przy okazji poprzedniej notki, zdałem sobie sprawę, że jeszcze nigdzie, tak długo nie mieszkałem, jak w Warszawie.
Właśnie mija 11 lat i trzy miesiące, od kiedy przeprowadziłem się do stolicy. Kiedyś myślałem o tym, że może prawo serii spowoduje, że po jedenastu latach ruszę znów w drogę? Te myśli były mocniejsze po moim rozwodzie, kiedy potrzeba ruszenia w świat stała się w jakiś sposób naturalna. Tymczasem jestem tutaj nadal i nie mam żadnych znaków, aby miało się to zmienić. Polubiłem to miasto, choć nie przywiązałem się do niego tak bardzo aby nie zerwać łączących nas więzów. Tylko, że zewu z zewnątrz, ani przymusu nie ma żadnego. Jestem tutaj nadal i kolekcjonuję swoje wspomnienia. Może jednak kiedyś będę w zupełnie innym miejscu, w innym życiu, a wtedy będę mógł o nich opowiedzieć? Nie mogę się tego doczekać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz