środa, 10 listopada 2010

Próżna nadzieja na wenę

Wstyd mi tak strasznie, że najchętniej zakopałbym się pod kołdrę i nie pokazywał swojej twarzy światu, aż ludzie zapomnieli by, że kiedykolwiek istniałem, albo przynajmniej, że mieniłem się być studentem fotografii. Lato wybuchło nagle i z radością przywitałem przerwę w studiowaniu, koniec mojego rocznego projektu fotograficznego i obietnicę odpoczynku dla ciała i umysłu. Tak duża była ta radość, że aparat wylądował w kącie na dwa miesiące niemal.

No dobrze, może odrobinę przesadziłem, bo już w czerwcu przesiadłem się z aparatu cyfrowego na starego analogowca marki Zenit i uczyłem się robić zdjęcia od początku. Liczba wystrzelanych błon filmowych nie była wielka, na pewno za to przeciw proporcjonalna do rozmiaru mojego lęku przed tą archaiczną nieco techniką.

W końcu sierpnia postanowiłem wziąć udział w festiwalu “Warszawa Singera” oczywiście nie jako szary widz, a raczej fotograf-dokumentalista. Udało mi się dostać odpowiednie pozwolenia i zacząłem uczestniczyć, głównie w koncertach. Mój dorobek zdjęciowy jest jednak na tyle słaby, że właściwie to chyba podświadomie specjalnie zapomniałem gdzie ja je zapisałem na moim dysku. I może niech tak pozostanie.

Plusem uczestnictwa w festiwalu jest jednak to, że trzeba kręcić się w pobliżu lub po samej ulicy Próżnej, a jest to, moim zdaniem, jedna z najbardziej działających na wyobraźnię uliczek, w szeroko rozumianym centrum Warszawy. No więc tak sobie wędrowałem tam i z powrotem po ludnej, jak w żadnej innej porze roku, uliczce, zaglądając w bramy i klatki schodowe. Od czasu do czasu podnosiłem do oczu mojego Zenita i robiłem jakąś klatkę. Już wtedy gdzieś w głowie siedziała mi myśl o tym, aby zacząć robić zdjęcia “mojej” Warszawy. Jednak po festiwalu klisza wylądowała na półce, a pomysł zdążył zakurzyć się nieco w jednej z szufladek mojego umysłu.

Niedawno w sieci trafiłem jednak na cykl fotograficzny “Beijing in Black and White” niejakiego  Jacopo DR, który spowodował, że wróciła do mnie ze zdwojoną siłą ta myśl o “mojej” Warszawie. W końcu “dobrałem” się do leżącego w kącie filmu i zeskanowałem wszystko jak leci. Nie znalazłem tam niczego oszałamiającego, ale znalazłem jakiś zamysł, który musiał pojawić się w mojej głowie podyktowany nastrojem ulicy Próżnej. Niechże będzie to więc dobra wróżba i zaczątek cyklu o Warszawie z mojej głowy.

Nowy cykl: czas start!

4 komentarze:

  1. Niepotrzebnie narzekasz na swoje zdjęcia, bo to raczej nie brak umiejętności tylko malkontenctwo w charakterze ;)

    Mi się podobają ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie - zupełnie niepotrzebnie narzekasz!
    Mi się też podobają.
    Bardzo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeśli takie cuda popełniłeś Zenitem to nie masz powodu do narzekania. Miałem kiedyś Zenita TTL i nigdy mi nawet w połowie tak dobre foty nie wyszły.

    Bardzo ciekawe zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
  4. Jej. Ale się porobiło. Straszliwie dziękuję wam za tak podnoszące na duchu komentarze. Wychodzi więc na to, że widocznie jestem malkontentem. Tak, tak Camparis, wiem, że mówiłaś mi to wielokrotnie.

    W fotografii zawsze mam tak, że żeby coś mnie przekonało, musi pożyć swoim życiem. Czasem etykietka przy zdjęciu zmienia się raz za razem. "Podoba się", "nie podoba się", "w sumie może być", "do kosza!". Nic na to nie poradzę.

    Zaprezentowane zdjęcia w jakiś sposób na mnie zadziałały, ale mam szczerą nadzieję, zrobienia czegoś znacznie lepszego niż to.

    Jeszcze raz dziękuję za doping.

    OdpowiedzUsuń

Powered by Blogger